środa, 19 czerwca 2013

Mieszkalna utopia podczas wojny

Skrobanie pracy doktorskiej ruszyło niedawno pełną parą, co wpierw przerodziło się w parę tygodni sortowania wydruków, kser, notatek i wszystkich innych papierzysk porozrzucanych w pokoju do tego stopnia, że gdzieś zaginęły przytłoczone nimi klapki. Obecnie jednak szczęśliwie trwa etap drugi polegający na przerabianiu poszczególnych segregatorów w podrozdziały, które być może spodobają się mojemu promotorowi. Nie wszystko jednak wepchnąć można do owych podrozdziałów, a niemal non stop trafiam na coś niezwykle ciekawego, co niestety nie będzie mogło pojawić się w tekście o plakatach. Ot, choćby jak pewien warszawski projekt z 1915 r., który pokazuje, że I wojna światowa była nie tylko czasem utraty wiary w dotychczasowe rozwiązania społeczne, polityczne i kulturalne, ale także momentem, gdy wierzono, że można stworzyć coś nad wyraz utylitarnego dla utrudzonego społeczeństwa. “Przegląd Techniczny” – prestiżowe czasopismo typowo inżynierskie wydawane już od trzeciego ćwierćwiecza XIX w. – w 1915 r. zaprezentował projekt warszawskiego Koła Architektów, który ewidentnie pokazuje, jak żywe na ziemiach polskich były tradycje utopijnej urbanistyki, a zarazem inżynierii społecznej jeszcze z ubiegłego stulecia. Ba, tradycyjność rozwiązania przywołuje wpierw na myśl (zwłaszcza w przypadku rysunku będącego kreślarskim rzutem) słynny projekt wsi obok salin Chaux Claude’a-Nicolasa Ledoux, ale oczywiście nie sposób uciec od poczucia, że idee otoczenia domów mieszkalnych parkami, ogrodami i skwerami (w czym lubowali się urbaniści końca XIX w.) także miały istotny wpływ na warszawskich architektów. Dość jednak tych ogólników – przejdźmy do rysunków!

rzut

Artykuł z połączonego 27 i 28 numeru “Przeglądu Technicznego” już w swoim tytule podaje, czym jest ów projekt kolonii, a następnie wyjaśnia jak doszło do jego opracowania. “Projekt kolonii na 500 mieszkań dla wdów i sierot po poległych żołnierzach sporządzony przez Warszawskie Koło Architektów” jest wynikiem pomysłu Tadeusza Aleksandra Karszo-Siedlewskiego (herbu Ogończyk) – wówczas syna znanego i majętnego przemysłowca Władysława Karszo-Siedlewskiego. Tadeusz poszedł w ślady ojca, rozwinął fortunę, by podobnie jak brat (dyplomata) połączyć majątek z polityką (został w 1935 r. senatorem). Nim jednak do tego doszło, w 1914 r. ukończył Akademię Handlową w Berlinie i wrócił do Warszawy opromieniony sławą tego, któremu przypaść miało znaczne rodzinne bogactwo. Polskie zwyczaje były jednak szczęśliwie nieco inne niż te, które próbuje współczesnym widzom imputować hollywoodzkie kino, jak chociażby ostatnio w “Wielkim Gatsbym”. Trzeba było być nie tylko majętnym, ale samemu pokazać także własne walory. Tadeusz zaangażował się więc w działalność charytatywną, czego przejawem było uczestnictwo w ramach warszawskiego Kuratoryum (ach, te Y w dawnej polszczyźnie w łacińskich zapożyczenia!ch) opieki nad rodzinami rezerwistów. Ta organizacja wraz z Komitetem Elżbietańskim poprosiła warszawskich architektów, by stworzyli koncepcję osiedla, w którym poszkodowane przez los wdowy i dzieci polskich żołnierzy walczących na różnych frontach (choć z oczywistych względów myślano o ówczesnym zaborcy kontrolującym minioną i przyszłą stolicę Polski) mogłyby zamieszkać.

Nim Karszo-Siedlewski wykazał się podczas organizacji życia przemysłowej w niezwykle boleśnie doświadczanej przez wojnę Rosji (a następnie przeciw Armii Czerwonej uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej) próbował zaprezentować samego siebie jako mecenasa różnych idei pozwalających łatwiej przetrwać trudy Wielkiej Wojny. Obie organizacje doszły do wniosku, że mieszkania powinny być przynajmniej w części bezpłatne, a czynsze możliwie jak najtańsze i takie wyzwanie zostało postawione przez architektami. Jak zaraz zobaczymy z obowiązku projektodawcy wywiązali się całkiem nieźle, choć niektóre obliczenia sprawiają wrażenie, jakby miały nieco życzeniowy charakter. Przyjęto, że skoro większość żołnierzy rekrutowało się z robotniczych sfer, to jedyne co można zrobić, to powiązać budynki mieszkalne tak, by wdowy mogły możliwie ponosić najniższe koszty zarobkowania i na tej podstawie jakoś wiązać koniec z końcem (“Komisja określiła, iż cały kompleks mieszkań powinien być usytuowany tak, aby z jednej strony umożliwiał mieszkankom zarobkowanie w fabrykach i warsztatach, a z drugiej, aby – na podstawie racyonalnego sfinansowania budowy i urządzenia – zapewniał dobre warunki hygieniczne i gospodarcze”). Dodatkowo architekci postanowili nie tworzyć gigantycznych blokowisk, lecz rozładować ludność w budynkach mających co najwyżej 4 mieszkania z przewagą jednomieszkaniowych. Jak jednak w takim wypadku nabyć grunt, skoro w ten sposób koszty przedsięwzięcia znacznie wzrosły? Czyż nie lepiej byłoby przewidzieć 3 metry kwadratowe na osobę w malutkich klitkach z aneksem kuchennym (i nawet bez blatu stołu, skoro i tak karmić się miano we wspólnych, ogromnych stołówkach), jak planowali radzieccy architekci w latach 20. i 30.?

Pomysł inżynierii społecznej, za jaki odpowiedzialny od strony urbanistycznej był Tadeusz Tołwiński, trzy lata wcześniej uhonorowany za projekt stworzenia z parceli w Ząbkach miasta-ogrodu, a od strony wyglądu domu Czesław Przybylski i Zdzisław Kalinowski zapowiadał nie inne rozwiązanie niż powiązanie budynku z zielenią zarówno na poziomie makro-, jak i mikroskali. Ten pierwszy wpisał się w popularny na ziemiach polskich nurt łączenia przestrzeni cywilizacji z przestrzeniami ukształtowanej przez człowieka natury, ale by zrozumieć co miano wówczas na myśli cofnąć się trzeba do 1912 r., gdy od maja do października 1912 r. w Krakowie miała miejsce Wystawa Architektury i Wnętrz w Założeniu Ogrodowem zorganizowana przez Delegację Architektów Polskich i Towarzystwo “Polska Sztuka Stosowana”. Tym razem jednak celem wystawy nie było tworzenie projektów i modeli nowoczesnego Soplicowa, ale ukazanie możliwości architektonicznych dla nieco mniej zamożnej klienteli zamieszkującej suburbia o mniej zwartej zabudowie. Jak podano w okolicznościowej broszurze “celem praktyczny wystawy jest okazać w obecnym stadium przebudowywania się miasta i wsi, typy domów praktycznych i pięknych zarazem dla mieszkańców miasta i wsi, a więc typy dworku podmiejskiego, domków dla robotnika i rękodzielnika, zagrody włościańskiej”. Innymi słowy, dla każdego coś miłego, a zwłaszcza dla nieco apoteozowanych przez pokolenie Młodej Polski zakopiańskich baców, dla których projekty opracował Zdzisław Kalinowski.

czajkowski - plakat z wystawy 1912

Promujący wystawę plakat Józefa Czajkowskiego to jedna z najbardziej znanych prac polskiego plakatu okresu przedwojennego. Tym razem jednak musimy większą uwagę skupić na tym, że projekty zagród włościańskich wykonał Kalinowski, które modernizować miały pomysły już istniejące w większości siedzib rodzin gospodarujących na roli (projekty oraz aranżację wystawy obejrzeć można tutaj). Oczywiście wystawa cieszyła się dużym zainteresowaniem i jednoznacznie wskazywała kierunek, w jakim mieli podążać “nowocześni” architekci. Do takich zaliczał się nie tylko Tołwiński (rocznik 1887), który ukończył nie gdzie indziej studia jak w Karlsruhe – mieście ewidentnie nakierowanym na promocję nowatorskich wizji architektonicznych w przypadku osiedli robotniczych, by powrócić do Warszawy, tam nieco publikować (m.in. we wspomnianym “Przeglądzie Technicznym”) i wreszcie rozpocząć działalność jako architekt. Już od razu wpisał się dość mocnym akcentem w zawodowe środowisko, gdy w 1911 r. ogłoszono konkurs na projekt Ząbek. Planowano w ramach rozparcelowania majątku hrabiego Ronikiera liczącego 404 morgi opracować “wzorcową osadę podmiejską, przeznaczoną na całoroczne zamieszkiwanie – nie letnisko”, a architektów prawie nic nie ograniczało. Kto choć raz pojawił się w tej podwarszawskiej miejscowości, wie, że teren jest niezwykle wyrównany, dość łatwy do projektowania, a las (w 1913 r. uzupełniony o nasadzenia opracowane przez Zajkowskich) nadaje Ząbkom sielską atmosferę. I choć zniszczenia wojenne nie ominęły osady, to jednak w niewielkim stopniu daje się nawet obecnie odczuć próbę stworzenia relaksacyjnej ekumeny dla przyszłej elity II Rzeczypospolitej. Wróćmy jednak do planu – nie tylko Tołwiński, dziś uhonorowany rondem, stworzył swoją wizję Ząbek, ale również Przybylski, który zdobył III nagrodę, a następnie został zakupiony przez Sylwestra Pajzderskiego. Jak widać poniżej, pomysł na urbanistykę osady był dość zbliżony, choć duża w tym zasługa warunków konkursowych (próbowano przekonać startujących, że najbardziej awangardowe pomysły są co prawda cenne, ale raczej projekt ma wykazywać “polski charakter” i “pożądany jest kierunek klasyczny, w szczególności dla ogrody przy kasynie”. Nie wykluczano co prawda innych wizji (“angielskiej” w czym pewnie widziano pomysł Ebenezera Howarda i “pejzażowej”), ale łatwo było się domyślić, że nie zyskają one przesadnej aprobaty komisji konkursowej.

projekty ząbek (1912)

Wspomniana trójka architektów rozumiała zatem potrzeby wdów i sierot względnie jednolicie podkreślając w opisie projektu kolonii, że człowiek nie może żyć bez słońca i zieleni: “Możliwie zaciszne i czyste mieszkanie z własnym ogródkiem, zapewniające zdrowe warunki życia i wychowania tak pod względem fizycznym, jak i duchowym, uznano za jedynie celowe i pożądane. Wrodzona, i w naszej sferze robotniczej nie zatracona dążność do zieloności i słońca i dobre przykłady i udatne doświadczenia, poczynione w tej dziedzinie na zachodzie, były wskaźnikami przy opracowaniu projektu”. Z jednej strony zatem warszawscy architekci chcieli pokazać, że inspirują się najnowszymi trendami, ale z drugiej jednoznacznie formowali swój własny język architektoniczny i urbanistyczny. Widać to wyraźnie w opisie sposobu eksploatacji obiektów: “Sprawa organizacyi finansowej tak w urządzeniu i budowie, jak i w dalszej eksploatacyi została wszechstronnie i ściśle oświetlona i doprowadziła do niżej wyszczególnionych zasad. Przykłady kolonii i wielkich domów koszarowych, tanich mieszkań robotniczych na zachodzie, w Warszawie (dom im. Wawenberg) i w Moskwie (domy Solodownikowa) zostały dokładnie omówione i tem bardziej poparły myśl przewodnią – utworzenia kolonii domków jednorodzinnych, odpowiadających jak najdalej idącym wymaganiom społecznym i kulturalnym, a opartych na zdrowych i prawidłowych podstawach gospodarczych”. Jak widać czerpano z pomysłu moskiewskiego, ale próbowano go zaadaptować do polskich warunków, zamieniając budynki składające się z kilkudziesięciu, a niekiedy nawet kilkuset mieszkań w jedno-, dwu, trzy- i czteromieszkaniowe konstrukcje. Czy takie coś mogłoby mieć rację bytu? Czy też może było sprawnie opisaną utopią?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Gabriel Solodownikow, moskiewski przemysłowiec i filantrop, ze światem doczesnym pożegnał się w 1901 r., zostawiając 20 milionów rubli w spadku i w postaci zapisów. Część miał dostać syn (do 1918 r. męczył się z odzyskaniem swojej partii od państwa, które bynajmniej się do niego nie kwapiło, aż pieniądze rozpłynęły się na istotniejsze potrzeby jak walka z “wrogami reakcji”), resztę miasto miało wydać na budowę domów robotniczych. Zaangażowano najważniejszych rosyjskich architektów (by wymienić choćby Iwana Iwanowicza Rerberga i Traugotta Jakowlewicza Bardta), którzy pod koniec pierwszej dekady XX wieku wznosili na ulicy Giliarowskiego kolejne kamienice dla – jak wyraźnie zaznaczono w testamencie – “biedaków”. Jedna z nich (na ilustracji po lewej, znajdujący się na rogu tej ulicy i Trifonowskiej) aż do 1947 r. pozwalała im tam zamieszkiwać, a potem przeznaczono ją na siedzibę instytutu zajmującego się wytwarzaniem syntetycznych diamentów. Zresztą nie tylko komunistyczny ustrój nie stosował się do postanowień ostatniej woli filantropa. Już w pierwszych zbudowanych domach zakwaterowano urzędników i pracowników administracji, ale szczęśliwie kolejne przeznaczano już zgodnie z pierwotnym celem. O ile jednak osiedla robotnicze z nieco większymi klitkami sprawiają wrażenie pomysłów nadających się do ekonomicznej realizacji (nawet dziś jeden z polskich developerów sprzedaje mieszkania mające 16 metrów kwadratowych, sic!), to czy dałoby się to samo wprowadzić w przypadku domków o powierzchni 97 metrów kwadratowych, z czego 75 stanowiłaby powierzchnia użytkowa, jak planowali warszawscy architekci? Domkach, o których architekci pisali, że pozwalałyby lokatorowi rozporządzać “powierzchnią używalną znacznie większą, niż gdy wynajmuje oddzielny pokój z kuchnią w dzisiejszych ciasnych, brudnych, przeważnie korytarzowych i wielopiętrowych domach dzielnic robotniczych”.

Zacznijmy od miejsca. Kolonię postanowiono usadowić na podwarszawskich nieużytkach należących do Ministeryum Wojny niedaleko Grochowskiej, licząc na skomunikowanie jej z miastem wskutek przedłużenia Alei Jerozolimskich. Ułatwieniem miało być także wprowadzenie tramwaju, chociaż wiele obiektów podstawowej przydatności dla matek z dziećmi (jak szkoła, ochronka, żłobek na 2 tysiące szkrabów, plac zabaw) miało znajdować się już w kolonii. Do tego sklepy z produktami pierwszej potrzeby, a żywność dostarczać miały przydomowe ogródki (od 100 do 130 metrów kwadratowych, a więc wystarczające na zasadzenie kilku owocowych drzewek, truskawek i umiejscowienie kurnika – wiem, bo moja rodzina też posiada taki ogródek, choć już bez kurnika i czereśni stanowiącej łakomy kąsek dla przechodzących przez siatkę dzieci znajomych…).

Przeciętny XXI-wieczny człowiek nie czułby się jednak w pełni komfortowo w takiej kolonii. Nie planowano jednak kanalizacji (aż mnie wzdryga na myśl o wychodku!) z uwagi na dość rzadkie zaludnienie: 100 osób na 1 hektar oraz “dużą liczbę ogrodów, w których można będzie zużyć nawóz z klozetów torfowych do użyźnienia”. Nie będzie też wody z warszawskiego systemu kanalizacji, tylko trzeba będzie zaopatrzyć się w wiadra pozwalające korzystać ze studni artezyjskiej, chociaż zaplanowano lokalną sieć wodociągów opartą na pompach. Za kąpiel odpowiedzialna być miała łaźnia publiczna (jeśli w kolonii miałyby mieszkać tak urokliwe panie jak obecne mieszkanki Ząbek, to akurat ten pomysł całkowicie mi odpowiada, choć pewnie podzielono by ją na sekcję dla poszczególnych płci). Bezpieczeństwo z kolei w minimalnym stopniu zapewniała w wizji architektów straż ogniowa i akurat ten pomysł należy również pochwalić – w Ząbkach pierwotnie takiej straży nie było, co skutkowało pożarami kilku znajdujących się w osadzie domów. Ile jednak na taką całkiem nowoczesną jak na początek poprzedniego stulecia ekumenę należałoby przeznaczyć?

plan

Rzekomo koszt jednego mieszkania jednopokojowego o powierzchni 226 metrów miałby wynieść 1700 rubli, co było sumą nieprzesadnie wygórowaną. Jak to zamierzano osiągnąć? I tu właśnie wyliczenia napawają umiarkowanym optymizmem. 500 mieszkań planowano podzielić na 300 jednopokojowych i 200 dwupokojowych, co wraz ze studniami, pompami, siecią lokalnych wodociągów, ulicami, drzewami, trawnikami, oświetleniem i opłotkami dać miało łączną sumę prawie 1,2 miliona rubli. Na tle testamentu Solodownikowa, który jak pamiętamy ofiarował 20 milionów, suma taka wydaje się niezbyt dużą, ale trzeba mieć na uwadze, że i tak przekraczałaby możliwości komitetów zlecających opracowanie projektu. Architekci od razu zastrzegli, że niektóre budynki użyteczności publicznej nie zostały do tej sumy dodane, jak budynek straży ogniowej czy obiekty edukacyjno-oświatowe, bo powinny zostać sfinansowane z innej puli środków (notabene wszyscy wiemy, jak jest…). Nie wliczono też ceny gruntu, a to przecież sprawa kluczowa, co wytłumaczono brakiem rozeznania co do jego wartości.

Oczywiście część kosztów budowy i utrzymania zostałaby zwrócona w postaci czynszu, jaki płaciliby mieszkańcy. Ustalono, że wówczas rodzina robotnicza płaciła za 30-50 metrów kwadratowych 100 rubli rocznie i chyba nie miałaby przesadnych oporów, gdyby zamieszkała w mieszkaniu co najmniej dwa razy większym za tę samą cenę (przy okazji widać, że pełny zwrot kosztów budowy domku jednopokojowego miałby nastąpić po 180 latach – jakie budownictwo potrafi tyle wytrzymać, a już zwłaszcza przy dzieciach?). Za mieszkanie dwupokojowe chciano pobierać 150 rubli rocznie. Ponieważ pomysłodawcy nie dysponowali taką kwotą należało się zapożyczyć najlepiej na średnią wówczas stawkę kredytu czyli 4%. Nie przewidziano tego, że z uwagi na wysiłek wojenny inflacja szalała (w Austro-Węgrzech w ciągu 5 lat wojny ceny skoczyły 12-krotnie, mimo że oficjalnie stopy kredytu w większości państw w 1917 r. wynosiły tylko 5,5 %). Gdyby więc nie wojna Komitet Elżbietański musiałby spłacać po 47 tysięcy rubli rocznie, co przy od razu pełnym zapełnieniu kolonii dawałoby 13 tysięcy rubli zysku, który można byłoby przeznaczyć na utrzymanie budynków administracyjnych. No i – jak nie omieszkali dodać architekci – “do tego doszłyby pewne dochody ze sklepów przy placu środkowym, oraz z dzierżawy pasa gruntu dookoła osady”. Niezależnie od tego, czy te dochody byłyby “pewne” w sensie “jakieś”, czy też “przewidywalne”, inwestycja już na pierwszy rzut oka nie wydaje się na szczególnie łatwą do realizacji, choć podziw budzi chęć jej ekonomicznego zbilansowania, jaką podjęli architekci. Ufni w swoje obliczenia w ostatnim zdaniu dodali, że nawet gdyby 100 mieszkań nie musiało płacić czynszu (a więc dla tych najbardziej pokrzywdzonych przez wojnę), to i tak zostałoby 3 tysiące na koszty administracyjne. Cóż, wizja – jak widać – miała być jak najbardziej utopijna.

Chociaż z drugiej strony szkoda, że pozostała tylko na papierze. Realizacja projektu byłaby ciekawym przejawem niepoddawania się totalności wojny i ufności w to, że jednak możliwe jest tworzenie szczęśliwego społeczeństwa po jej zakończeniu. Niestety przedłużający się konflikt, który pochłonął miliony istot ludzkich zupełnie inaczej ukształtował kolejne dwudziestolecie zarówno od strony politycznej, jak i architektonicznej, choć wielu realizacjom modernistycznym nie sposób odmówić piękna, użyteczności i wiary w zmianę świata zachodzącą już w czterech ścianach towarzyszących jednostce codziennie przez wiele godzin.