Ciągnąca się od kilku miesięcy na łamach tego bloga seria postów o różnorodnych europejskich instytucjach wreszcie zmierza do swojego (zapewne długo oczekiwanego przez niektórych znudzonych Czytelników) końca. Po raz pierwszy seria ta zawita do miasta, które gościć mogło najlepsze europejskie reprezentacje i gdzie mecze przykuwały uwagę kibiców na całym świecie. Lwów, niegdyś najbardziej "polskie" z ukraińskich miast, miejsce odruchu patriotyzmu do dziś budzącego zdziwienie i niedowierzanie, jak można było tak wytrwale walczyć przeciwko niesprzyjającym siłom w 1918 i 1919 r., wreszcie swoiste miejsce sporne, z którym dopiero niedawno poradziły sobie (jako tako) ministerstwa spraw zagranicznych obu państw w zakresie opieki nad zabytkami i miejscami pamięci. A jednocześnie swoiste okno na zachód Ukrainy - być może nie tak prężne gospodarczo jak Donieck czy Charków, nie tak istotne politycznie jak Kijów, ale pełne zabytków i stołecznej tradycji dawnego Królestwa Galicji i Lodomerii. Nim jednak wpadło w ręce Austriaków, to tu swoje apogeum w pierwszej Rzeczypospolitej osiągnęła rzeźba późnobarokowa i rokokowa. I to jej poświęcone zostało Muzeum Barokowej Rzeźby Sakralnej, jakie obecnie znajduje się w dawnym kościele klarysek. Zwane też Muzeum Jana Jerzego Pinsla (Pinzla) pozwala oglądać nie tylko fenomenalne prace tego artysty, którego biografię z trudem udało się zrekonstruować kolejnym pokoleniom badaczy, ale przede wszystkim pokazuje jak fascynującym miejscem był XVIII-wieczny Lwów - "miasto środka", gdzie względnie pokojowo współegzystować mogli ze sobą przedstawiciele wielu odmiennych kultur.
Obecny kościół sióstr klarysek (benedyktynek bosych) we Lwowie niestety znacznie odbiega od swojego XVIII-wiecznego wyglądu, chociaż i tak na pierwszy rzut oka można powiązać go z architekturą tego okresu. Trochę to przykre, by miło byłoby oglądać rzeźby szkoły lwowskiej w przestrzeni bliższej artystycznie okresowi powstania tych rzeźb, niemniej i tak można odnieść wrażenie, że w tym muzeum rzeczywiście czuje się "ducha" tamtych, coraz mniej szczęśliwych dla Rzeczypospolitej, lat. Przyjrzyjmy się zatem najpierw kościołowi, który nosi wezwanie Niepokalanego Poczęcia NMP. Bernardynki dotarły tu z Krakowa niedługo później po wydzieleniu tego zakonu, bo już w 1482 r., ale gdy wraz z kontrreformacją w coraz większym stopniu zaczęto wpływać na zakony klauzurowe, lwowskie mniszki nie przyjęły nowych reguł i oddzieliły się od tych, które przyjęły surowszą regułę. W prawie wszystkich klasztorach wschodniej Rzeczypospolitej związanych z gałęzią benedyktyńską zakonów istotną rolę odgrywała tzw. "metanoja" czyli ciągłe nawracanie się, o którym pisał św. Benedykt, które wynikało ze ślubu, jaki składały zakonnice. Obiecując przy przywdzianiu habitu zmianę sposobu myślenia i nawrócenie obyczajów starały się obowiązek ten wypełniać możliwie najpełniej, korzystając z licznej lektury teologicznej, jako że odnowiona potrydencka doktryna nie uznawała półśrodków (jak napisała swojego czasu Małgorzata Borkowska: nie uznawała "rzeczy niemożliwych i nie uznawała połowiczności w dążeniu do celu"). W diecezji chełmińskiej zagadnienie to podkreślono jeszcze bardziej, określając wręcz nieprawdopodobnie wysokie standardy: "mają być nowicjuszki prawie jak jedna karta biała i jako jeden wosk niewyciśniony, sposobne do przyjęcia wszelkich dotchnień i nawiedzeń Boskich". Nie dziwi zatem, że wiele klasztorów sprzeciwiło się takiemu rozumieniu żeńskiego powołania, bo właściwie nie sposób, będąc tylko grzesznym człowiekiem, wypełniać wszelkie tak sformułowane nakazy i zakazy. Jeśli jednak szukać rzeczy niemożliwych w lwowskiej świątyni, to z łatwością można je znaleźć - poskręcane rzeźby, ciała w ekstatycznych pozach, teatralizacja przedstawień...
To wszystko jawi się obecnemu odbiorcy, nastawionemu z jednej strony na "podawczy" charakter mediów, a z drugiej skłonnego do pewnej aktywności, jako szczególnie bliskie, ale i trudne zarazem. Rację ma bowiem Konstanty Kalinowski pisząc prawie dwadzieścia lat temu w przedmowie do wystawy rzeźby barokowej, że teatralność życia w epoce baroku ma swój wymiar egzystencjalny, który dopełnia się, gdy aktywnie uczestniczy w nim widz: "Barokowy widz był odbiorcą aktywnym, na którego reakcje w świadomy sposób próbowano oddziaływać, stosując szeroką gamę środków perswazji tak natury racjonalnej, jak i emocjonalnej, uwzględniając zarazem uwarunkowania psychologiczne jednostek i zbiorowości. Sztuka miała być środkiem perswazji, niosącym różne, uzależnione od aktualnych potrzeb, treści: religijne, polityczne, społeczne lub moralne. Twórcy baroku nie studiują już jak artyści renesansu tajników perspektywy i anatomii, wykorzystują po prostu zdobycze formalne swoich poprzedników. Studiują natomiast, czasami w sposób intuicyjny, czasami naukowy, psychikę człowieka i tworzą takie środki wizualne, które umożliwiają skuteczne na nią oddziaływanie". (Konstanty Kalinowski, Barokowe theatrum świata, w: tegoż (red.), Teatr i mistyka. Rzeźba barokowa pomiędzy Zachodem a Wschodem, Muzeum Narodowe w Poznaniu, czerwiec - sierpień 1993, Poznań 1993, s. xvii).


Jak wytłumaczyć to, że na uboczu katolickiej Europy doszło do wykształcenia się tak wyjątkowego środowiska jak lwowskie? Pewne zjawiska pojawiały się już pod koniec XVI w., jak choćby spokojna koegzystencja różnych wyznań i narodowości. Jednak to dopiero w XVIII w. Lwów stał się miastem, bez którego nie sposób opisywać dziejów sztuki polskiej (i ukraińskiej zarazem). Miasto znajdujące się na przecięciu szlaków środkowej Europy z Rosją i Imperium Osmańskim pozwalało rozwijać się wszystkim chrześcijanom i żydom nie naruszając wolności religijnej. Dlatego też wznoszone były zarówno obiekty zakonne ściśle związane z kościołem rzymsko-katolickim (jak kościół dominikanów, trynitarzy czy paulinów), ale także katedra grecko-katolicka św. Jerzego (Jura), wymagające odpowiedniego wyposażenia rzeźbiarskiego. Sami rzeźbiarze zaś skwapliwie z otwierających się przed nimi możliwości korzystali. Ich prace znaleźć można było bowiem nie tylko w świątyniach katolickich, ale także prawosławnych i protestanckich. Zwłaszcza wpływ lokalnego środowiska prawosławnego dość wyraźnie podnoszony jest w przypadku Pinsla w obecnej literaturze ukraińskiej. Na ile jest to wynik nacjonalizmu w pojmowaniu sztuki (którego chyba nigdy nie uda się wykorzenić), nie mi oceniać, ale osobiście sądzę, że zastosowane przez Pinsla formy o wiele bardziej czerpią z tradycji zachodniej i środkowej Europy, by wreszcie rozkwitnąć dzięki możliwościom, jakie przed artystą otworzył mecenat M. Potockiego.
Artyści lwowscy, a zwłaszcza rzeźbiarze działający tym w XVIII w., to jak widać mieszkańcy miasta, które można próbować określić jaką taki lokalny odpowiednik Unii Europejskiej. Współpracowali ze sobą (niekiedy nieformalnie, co bardzo utrudnia ustalenie atrybucji prac, bo często co innego wynika z archiwaliów, a co innego z wyglądu danej rzeźby - tak jest w przypadku ambony z Hodowicy, gdzie archiwalia wskazują na autorstwo Bernarda Meretyna, ale styl wyraźnie na Pinsla), żenili się ze sobą, pracowali jednocześnie dla Polaków, Ukraińców, Ormian czy Greków. To dzięki nim i ich odwadze, by niekiedy wyraźnie sprzeciwiać się strukturze cechowej, która czyniła z nich nadal rzemieślników zamiast artystów, Lwów i okolice cieszyć oko mogły aż do II wojny światowej fantastycznymi założeniami rzeźbiarskimi wielu świątyń. Nieszczęśliwie pożoga wojenna, a potem podejście komunistycznego ustroju do wielu obiektów, nie wspominając już o przerwaniu kilku dziesięcioleci badań nad tym zjawiskiem, spowodowały, że obecnie jedynie w kilku miejscach oglądać można ślady owego środowiska twórczego. Lwowskie muzeum jest jednym z nich, moim zdaniem najciekawszym, ale mam nadzieję, że jeszcze nie raz gdzieś na strychu prowincjonalnego kościółka odnajdzie się jakiś obiekt. Bo jeśli gdzieś na polu sztuki nowożytnej Rzeczypospolitej poszukiwać można wspólnego dziedzictwa nadbużańskich narodów, to właśnie we Lwowie pokazującym, jak wiele osiągnąć można akceptując odmienność drugiej osoby i współpracując dla wspólnego dobra. Do tego nawiązali też organizatorzy EURO i pozostaje żywić nadzieję, że oba kraje z wielką chęcią podejmą kolejne inicjatywy.
Aaaa! Właśnie wróciłam z Lwowa. Widziałam Muzeum Narodowe Szeptyckiego i się zawiodłam potwornie sposobem ekspozycji i podejściem do zwiedzających. Sale zamknięte na klucz, a wszędzie panie które podejrzewają cie o wandalizm. Wspaniała kolekcja ikon i ikonostasów. Mała wystawa impresjonistów, a tam nawet mały Renoir, po za tym bida z nędzą. A u Klarysek pocałowałam klamkę. Z tym większa przyjemnością przeczytałam twojego posta i tym większy żal, że nie miałam szczęścia.
OdpowiedzUsuńNie ma się czemu dziwić: wakacje ;) To przecież szalenie nietypowe, by turyści w okresie wakacji chcieli cokolwiek zwiedzać. Wtedy kiedy wszyscy wypoczywają (więc pracownicy muzeów też)? Spoko, u mnie było podobnie. Galeria Narodowa w Atenach działa tylko na pierwszym piętrze, więc do malarstwa modernistycznego i postmodernistycznego dostać się nie mogłem. W Muzeum Narodowym w Sofii też niektóre sale były pozamykane, a co drugie muzeum jakie zwiedziłem w sierpniu miało zamkniętą księgarnią (i jak tu kupić pamiątkę jakąś...). Ale może od września muzea ruszą pełną parą ;)
OdpowiedzUsuńPS. Gratulacje wyjazdu!
proszę odróżnić benedyktynki od bernardynek, To zupełnie osobne zakony
OdpowiedzUsuń