czwartek, 30 czerwca 2011
Tatlin, Malewicz i ikony
poniedziałek, 27 czerwca 2011
Adriaen Brouwer i palacze
Dzisiejszej nocy postanowiłem kontynuować serię wpisów o używkach, w której pojawiały się już różne alkohole (typu gin czy absynt) i środki halucynogenne (morfina, opium). Tym razem czas więc na środek innego typu, nadal dość popularny, choć w przeciwieństwie do herbaty, która była tu opisywana, uważany za niezbyt zdrowy. Okres nowożytny w dziejach Europy to przede wszystkim czas fascynacji substancjami sprowadzanymi z Ameryk i Azji, które powodowały ciekawe reakcje u mieszkańców Starego Lądu. Tytoń był jedną z nich, a holenderskie obrazy dość wiarygodnie pokazują nową modę. Ale taki post byłby nudny, gdyby nie jego drugie dno. Wiele bowiem z tych obrazów daje wiązać się z Adriaenem Brouwerem, jednym z najbardziej znanych artystów w dziejach sztuki, niestroniącym od używek.
Umieszczony obok obraz Adriaena Brouwera "Palacz" fani sztuki oglądać mogą nie tylko na niniejszym blogu, ale przede wszystkim w oryginale w amsterdamskim Rijksmuseum. Dziełko to na pozór wydaje się w miarę proste: jakiś niezbyt wysokiego urodzenia facet oddaje się tytoniowemu nałogowi de facto nie zważając na to, co się dzieje wokół niego. W pozie wolnego mężczyzny, jaką pamiętam jeszcze z reklam papierosów z czasów mojego dzieciństwa (eony temu...), wypuszcza z ust nienajlepiej pachnący dymek. O obrazie tym mówi się, że Brouwer przedstawiał niekiedy palaczy jakby to nie była nikotyna, lecz o wiele silniejszy opiat czy narkotyk. Skąd więc pomysł, by artysta bardziej znany ze scen rustykalnych, przedstawiania ślizgawek czy dam czytających listy wprowadził ten rzadki temat w tak wielkiej skali do europejskiej sztuki? By odpowiedzieć na to pytanie, wydaje mi się, warto sięgnąć do biografii tego niderlandzkiego malarza.
Bodajże nikt sugestywniej nie przedstawił osobowości Adriaena niż autor jednego z haseł XIX-wiecznej "Encyklopedyji powszechnej", wydawanej w Warszawie. "Wcześnie bardzo, z powodu ubóstwa rodziców, zarabiać musiał na utrzymanie swojego życia; malował więc kwiaty i ptaki dla hafciarzy, aż go sławny malarz Halo [chodzi oczywiście o Fransa Halsa - przyp. Geo] wział do swojej pracowni. Nie lepiej wszakże na tem wyszedł, bo Halo poznawszy rzeczywisty talent w chłopcu, umiał go na swoją korzyść obrócić i kazał mu bez ustanku małe robić obrazki, które bardzo drogo sprzedawał, udając za swoje. Nic o tem nie wiedział exploatowany artysta, aż dopiero, kiedy za namową kolegi swojego Adryjana von Ostade, opuścił niesumiennego mistrza, który mu za jego ciągła pracę nędzną dawał strawę i jeszcze nędzniejsze mieszkanie, i uciekł do Amsterdamu. (...) Zaczął więc i on z kolei zbierać pieniądze, lecz zamiast ich używać na dalsze kształcenie się w sztuce, trwonił je na pijatyke, a przytem do wysokiego stopnia posunął swoją zarozumiałość i gdy nie mu nie chciano dać, ile żądał za obraz, rzucał go w ogień. Przybywszy do Antwerpii w czasie wojny niderlandzkiej, wzięty został za szpiega i do cytadeli zaprowadzony. (...) Jakoż przy protekcyi, Rubens wydobył go z cytadeli, ubrał od stóp do głów i gościnne dał miejsce w swym domu. Lecz niewdzięcznością mu odpłacił Brouwer, bo zemknął potajemnie z mieszkania, aby znów swobodnie mógł sobie hulać po karczmach; zapoznał się z pewnym piekarzem, nazwiskiem Craesbeck, także hulaką, u którego zamieszkał i którego wykierował na biegłego malarza, lecz jednocześnie umizgał się do jego żony; ztąd nastąpiły nieprzyjemne zajścia, które zmusiły Brouwera do ucieczki."
Jak widać autor biogramu puścił trochę wodze fantazji i w ramach licencia poetica ubarwił życie malarza, niemniej wiele faktów daje się potwierdzić rzeczywiście i wskazuje, że różańca i alkoholu to artysta nie odmawiał. Pytanie rodzi się zatem, skąd owe halucynogenne twarze na takich malowidłach jak choćby umieszczony obok obraz “Palacze” (znany też pod tytułem “Chłopi z Moerdijk”), wykonany w latach 1627-1630 r. Obecnie malowidło to znajduje się w prywatnej kolekcji, ale jego wartość wyznaczają nie tylko umiejętności artysty, lecz także wiarygodność historycznego przekazu. Każdy historyk zajmujący się używkami wie, że od czasów późnego średniowiecza browarnicy i prowadzący karczmy dodawali do swoich produktów halucynogenne substancje, nadając tym samym silniejszego “kopa” tworzonym przez siebie produktom. Do najchętniej stosowanych należały nasiona lulka czarnego, znanego w Polsce pod zwyczajowymi nazwami jako szalej czy żabi barszcz. Roślina ta, podobnie jak belladonna (czyli nasz pospolity pokrzyk wilcza jagoda), stosowane były wówczas nie tylko do wzmacniania piwa, ale wierzono, że czarownice korzystały z nich, by stworzyć osławioną “maść do latania”. Nie inaczej zachowywali się handlarze tytoniem.
Sam szalej znany był ze swych właściwości już od czasów prehistorycznych, ale to dopiero Pliniusz twierdził, że jego używanie uśmierza ból zębów. Nie przejmowano się też tym, że środek ten jednocześnie stosowano przy produkcji piwa, jak i tworzeniu trutek na szczury w spichlerzach. Niekiedy w analogiczny sposób swoje produkty ubogacali importerzy tytoniu do Niderlandów, zwłaszcza ci, którzy nastawiali się na klientelę bardziej pospolitą. Hendrik Karel Roessingh, jeden z największych znawców tematu, pisał nawet, że istniała taka możliwość, że wraz z tytoniem mielono jednocześnie konopie i to dawano do palenia amatorom analizowanej używki. Jednakże odnieść można wrażenie, że artyście, który ostatecznie pożegnał się ze światem w wieku 32 lat (ze względu na chorobę alkoholową) chodziło nie tylko o prawdę, ale także o moralizatorski aspekt prac.
Same fajki stały się w XVII w. elementem chętnie stosowanym w dziełach wanitatywnych, podobnie jak czyniono to z czaszkami, muszelkami, klepsydrami czy świecami. Pojawiały się w “wesołych kompaniach” (nieco o malowidłach tego typu było już w tym poście: link), by potem przeistoczyć się w typ, który Simon Schrama nazywa jako “palące kompanie”. Ów badacz zjawiska twierdzi, że sam pomysł pokazywania palącej grupy właściwie bez większych zmian przetrwał aż do czasów Hogartha, co wskazuje na wykroczenie poza granice Niderlandów. Taka koncepcja wydaje się słuszna, ale też nie do końca. Przyglądając się różnym obrazom Adriaena Brouwera odnieść raczej trzeba wrażenie, że jego celem było pokazanie ludzkich reakcji, twarzy, grymasów, jakie powodowały ówczesne rozrywki. Wystarczy bowiem spojrzeć na moje ulubione dzieło tego artysty (“Cierpki tonik” z lat 30.: link), by dostrzec, że to raczej ludzie są głównym problemem podejmowanym przez malarza. Kiedy więc być może część Czytelników zwiedzać będzie zbiory Muzeum Narodowego w Warszawie (mamy tam właśnie “Palaczy w karczmie” Brouwera – notabene obraz restytuowany w 1997 r.), to warto spojrzeć na pucułowate twarze przedstawionych bohaterów. Dla nich oddanie się kolejnym wdechom staje się uczestnictwem w innej rzeczywistości, oderwaniem się od realnego świata. Jedynie ten, który na warszawskim dziele właśnie się zaciąga zdaje się mieć lotny umysł i świadomość, że to tylko chwilowe. Spogląda więc na widza z pozycji tego, który to pojmuje, ale jednocześnie odda się uzależniającej używce. Czy należy się w tym doszukiwać alter ego hulaki, jakim był Brouwer? To moim zdaniem wciąż pozostawać musi w fazie domysłów…
sobota, 25 czerwca 2011
Ranking zapomnianych artystów #2 - Willibald Krain
Artysta urodził się w 1886 r. we Wrocławiu i już co najmniej od 1901 r. aktywnie działał w różnych czasopismach jako ilustrator i karykaturzysta. Wykształcony w Akademii monachijskiej miał więc zadatki na dobrego malarza, ale w ówczesnych czasach nie było łatwo utrzymać się wyłącznie z tworzenia obrazów na potrzeby rozlicznych instytucji. Podobnie zatem jak wielu innych młodych adeptów Akademii zwrócił się ku ilustrowaniu pism i... tak mu zostało. Działał m.in. w tak prestiżowych czasopismach jak "Der Jugend" czy ostrych w swych wymowie, mocno ocierających się o żółtą prasę "Kladderadatsch" i "Simplicissimusie". Jego podejście zmieniła dopiero I wojna światowa i podobnie jak wielu wybitniejszych od niego artystów zajął się już w jej trakcie malowaniem okrucieństw wojny. W ten sposób powstała seria grafik pt. "Dedykowane wszystkim ludziom", zaś sam grafik zajął ściśle antymilitarystyczne stanowisko. To stąd pojawia się w książkach jako wyrażający te same tendencje co o słynniejsi od niego Otto Dix czy Käthe Kollwitz.
W tym też kierunku zmierzał Willibald Krain, który 1919 r. rozpoczął silnie związany z artystami chcącymi w swej sztuce przeciwstawić się komunistycznym i anarchistycznym tendencjom, jakie rozsadzić mogły powilhelmińskie Niemcy. I tak w lutym 1919 r. pismo "Vorwärts", będące od 1876 r. organem prasowym Partii Socjaldemokratycznej, opublikowało apel Friedricha Natterotha o założeniu Stowarzyszenia artystów socjalistycznych (potem zmieniło ono nazwę na Związek). Artyści wierzyli bowiem, że taka forma organizacji pozwoli im na założenie przedsiębiorstw artystycznych, umożliwi sprzedaż sztuki i materiałów artystycznych po racjonalnych cenach. Co więcej będą oni mogli działać dla poszczególnych partii i wykonywać dla nich prace polityczne, analogicznie jak czyniono to wówczas w bolszewickiej Rosji czy innych krajach jeszcze niedawno zwaśnionych w globalnym konflikcie. Stowarzyszenie miało też zajmować się tworzeniem wystaw i odnową rynku artystycznego Berlina, który prawie zamarł w późnych latach wojny. Tym oto sposobem artyści jak Krain, wspomniana Kollwitz czy starszy od Kraina wrocławianin Hans Baluschek mogli wystawiać swoje prace, a patronaty nad wystawami obejmowały szacowne przedsiębiorstwa, jak choćby AEG.
Tak silny związek z socjaldemokracją spowodował, że gdy naziści przejęli władzę (mimo że przecież też wywodzili się z tego korzenia, przynajmniej jeśli chodzi o niektóre tezy ekonomiczno-społeczne), Willibald Krain otrzymał w 1934 r. zakaz wystawiania swoich prac podobnie jak inni artyści nowych kierunków artystycznych. Jak widać jednak zakaz ten później złagodzono, a samego Kraina zatrudniono do tworzenia prac propagandowych skierowanych do Polaków na okupowanych terytoriach. Kiedy jednak w 1945 r. wojska sowieckie przekroczyły granicę Odry i Nysy, sytuacja Kraina zmieniła się diametralnie. Niestety dla niego komuniści pamiętali o jego pracach antykomunistycznych zarówno przed, i jak w trakcie wojny. W. Krain działał wówczas w Volkssturmie ("Szturmie narodowym"), do którego na podstawie dekretu Adolfa Hitlera powołano pod broń wszystkich zdrowych mężczyzn od 16 do 60 roku życia. Jako że te oddziały nie zostały zazwyczaj wyposażone w nowoczesną broń, łatwo poddawały się sowieckiej nawale i nie miały zbyt dużej wartości bojowej. W ten sposób W. Krain znalazł się w rękach Armii Radzieckiej jako więzień. Dokładnie nie wiadomo, jak do tego doszło, ale w trakcie przewożenia więźniów został postrzelony w głowę i kiedy transport dojechał do Drezna, niewiele lekarze byli w stanie zrobić. Ostatecznie rysownik zmarł w szpitalu 11 września 1945 r.
Niniejszy post "ozdobiły" (jeśli w ogóle o zdobieniach można mówić w przypadku totalitarnych propagandowych prac) plakaty, które nie mają większej wartości artystycznej. Są sugestywne nawet dziś, ukazują jak próbowano manipulować polską opinią publiczną, wreszcie pokazują, jak faszyści starali się przekonywać, że są "mniejszym złem" w porównaniu z bolszewizmem. Jeśli mówić o W. Krainie w kontekście dobrych dzieł, to raczej warto zwrócić się ku jego społecznie zaangażowanym rycinom o wymowie antywojennej z lat 20. Wiele z nich pokazuje naprawdę mocno doświadczonych przez los ludzi, inwalidów - żebraków siedzących pod murem i czekających na jakikolwiek gest łaski. To właśnie takie prace pokazano na wystawie w Aschaffenburgu w 2010 r. pt. "Entdeckte Moderne", przywracając nieco blask artyście i jednocześnie uwypuklając różne oblicza awangardy niemieckiej. Obawiam się jednak, że dla polskiego odbiorcy to jednak te kilkanaście plakatów z czasów II wojny będzie miało największe znaczenie, szufladkując tym samym artystę będącego moim zdaniem dobrym wyrazicielem różnych prądów żywych w jego czasach...