poniedziałek, 21 października 2013

Dmuchane kury feminizmu

Paręnaście dni temu świat polskiej sztuki (plus oczywiście opiniotwórcze media) obiegła przerażająca wiadomość o tym, jak ludzie w Polsce – ze szczególnym uwzględnieniem wrocławiaków – nie potrafią docenić i uszanować sztuki. Historia “feministycznych kur” Julii Curyło, z których część została zdewastowana już w nocy po ich umieszczeniu w przestrzeni publicznej, a większość zwinęli nieznani sprawcy (potem dopiero udało się organom ścigania dowiedzieć, iż byli to m.in. dwaj wrocławscy studenci) jest tak znana, że pozwolę jej sobie nawet nie opisywać, a tylko zamieścić parę linków o tym, jak na ten temat rozpisała się Wyborcza: tu info o kradzieży – link, a tu o tym jak Policja namierzyła sprawców – link). Cóż, sprawa dziwna, bo ilekroć zniszczeniu podlega dzieło umieszczone w przestrzeni publicznej, kryć się za tym muszą jakieś pobudki od prymitywnego wandalizmu ludzi często czujących się pewniej pod wpływem alkoholu, poprzez niechęć do zapaskudzania miasta na ideologicznych i politycznych motywach skończywszy. Nie dziwi więc, że jedna z najbardziej znanych polskich telewizji wzięła kury na warsztat w swoim flagowym programie informacyjnym, a nawet poszukiwała “eksperta”, który mógłby na ten temat się wypowiedzieć. I tym oto sposobem mejl wpierw dotarł do poznańskiego IHS-u, a potem do mnie, tylko dlatego, że niegdyś zdarzyło mi się co nieco wydukać do radiowej Jedynki na temat kradzieży dzieł sztuki. Oczywiście okazało się, że materiał nie może czekać, media niezbyt interesowało to, że właśnie uczestniczyłem w ogólnopolskim kongresie studentów i doktorantów wszystkich polskich instytutów historii sztuki w Krakowie, więc cóż, trzeba było “na gwałt” (brrr, jak to brzmi w tekście o feminizmie…) znaleźć jakieś ciekawostki, o których można powiedzieć przed kamerą. Mimo piątkowych uzgodnień, w sobotę rano (dzień emisji “newsa”, o którym inne media trąbiły już od dwóch dni) nikt nie zadzwonił, kulturalnie mówiąc zostałem “olany”, a wieczorem mogłem w Faktach obejrzeć coś takiego: link. Ufff, jakie szczęście, że w tym nie uczestniczyłem, naiwnie spodziewając się poważnego podejścia do tematu przez producentów flagowego, ponoć wytyczającego standardy dziennikarstwa, programu medialnego. Tylko czemu o tym piszę?

Szczerze mówiąc dlatego, że po obejrzeniu tego materiału trochę mi się zrobiło żal autorki pracy czyli przedstawionej wyżej Julii Curyło, która w Faktach przedstawiona została niczym “różowa landrynka polskiej sztuki” (więcej jej prac można obejrzeć na blogu juliacud.blogspot.com, skąd podlinkowane jest powyższe zdjęcie). Pomińmy już na wstępie ten fakt, że artystka jest obok Urszuli Kałmykow chyba najładniejszą z polskich młodych malarek i skupmy się na pracach. Pracach, pozornie niepozornych, nieskłaniających do głębszej refleksji. I to nie dlatego, że powoli feminizm staje się zgraną nutą w symfonii dziejów sztuki, ale dlatego, że prace te zdają się odbiorcy niewiele oferować. Ot, w górnej partii względnie realistycznie przedstawiona kura, w dolnej dzieło będące odnośnikiem (zwykle częścią) dzieła jakiejś artystki. W tym w końcu można upatrywać waloru edukacyjnego dzieła, bo przecież wciąż działalność twórcza Suzanne Valadon, Louise Bourgeois, Lee Krasner (duże oklaski za wybór i prezentację tej właśnie osoby!) czy Pauli Moderson-Becker pozostaje przeciętnemu odbiorcy obca. I w tym celu kury umieszczone w przestrzeni publicznej spełniają swoje zadanie – nie da się ukryć, że prace Niki de Saint Phalle i Fridy Kahlo zasługują na to, by były rozpoznawane. Co prawda kury zaopatrzone były też w prace klasycznych dla teorii feminizmu artystek jak Arteminisia Gentileschi, Sonia Delaunay, Marina Abramovic czy Georgia O’Keeffe, mimo że z łatwością można na ich podstawie uzasadniać, dlaczego nie było wielkich artystek, ale nie sposób odmówić Julii Curyło gustu podczas wyboru, komu poświęcić konkretne kury. A więc w tym aspekcie kury się bronią, a nawet więcej – pokazują, że i w Polsce rozwijała się sztuka kobiet, skoro pojawiły się kury dla Aliny Szapocznikow i Natalii LL (ta druga, jak napisała w 1978 r. w słynnym artykule “Sztuka kobiet” Barbara Baworowska była aż do lat 70. jedyną inicjatorką sztuki feministycznej w Polsce). Obu artystek nie trzeba przedstawiać, choć jak zawsze przy wyborze pojawia się pytanie: a dlaczego by nie… (i tu imię i nazwisko innej kobiety, np. którejś z malarek polskich ostatnich dekad XIX w. i początku XX w.).

Moje pierwsze skojarzenie z kurami było jednak inne. Bycie w szczęśliwym związku z radosną kobietą o mocno lewicowych poglądach spowodowało, że dowiedziałem się o istnieniu takiej osoby jak Agnieszka Graff, wskutek czego przypomniała mi się jedna jej wypowiedź z maja 2012 r.: “Sytuacja w Polsce jest zero-jedynkowa, to znaczy albo jest się “kurą”, która całkowicie wchodzi w rolę macierzyńską, albo jest się “suką” porzucającą dziecko w żłobku na wiele godzin. Obie te przerysowane postacie są pod pręgierzem dyskursu medialnego. Jedna jest rozlazła i leniwa, druga jest zimna i drapieżna” (link). Co prawda, cała wypowiedź dotyczyła zupełnie innego tematu, bo kwestii wychowania dziecka i związanych z tym wyzwań oraz ograniczeń, ale dyskurs feministyczny szybko podchwycił ten podział biologiczno-zwierzęcy: kura <-> suka. I co gorsza owi zideologizowani autorzy zdają się nie przyjmować argumentów, że w przeważającej większości przypadków kobiety znakomicie sobie radzą z przechodzeniem pomiędzy poszczególnymi rolami społecznymi. Któż z nas nie zna kobiet, które są uległe mężowi w domu, a w pracy twarde i stanowcze – i odnoszą sukces, jak i tych, które z kolei trzymają faceta pod wałkiem, a w życiu publicznym są niezwykle nieśmiałe – i też akceptowane są przez środowisko? Pewnie tak generalizując, mogę się mylić (choć spotkana w niedzielę w pociągu urocza, ruda reprezentantka Polski w jednym z niszowych sportów letnich myśli tak samo), ale czyż nie lepszym wyborem jest zamiast agresywnego manifestowania swej kobiecości i zachęcania kobiet do przyjmowania ról społecznych, które są niektórym paniom obce, pozwolić im samemu decydować o swoim losie? Zarówno w tym zakresie, że same będą walczyć o swoją pozycję, jak i w tym, że zdadzą się w znacznej mierze na życiowego partnera lub partnerkę.

Pewnie nad tą kwestią nie zastanawiali się ci, którzy postanowili zareagować na widok kur. Pewnie tekst Agnieszki Graff może nie kolebał się w ich umysłach, jak i być może nawet nie pojawił się u twórczyni prac. Agresja wyładowana na strukturach z PCV musiała mieć inny powód. Załóżmy, że przyczyną była niechęć do nachalnej promocji feminizmu w przestrzeni publicznej, a materiał, z jakiego wykonano rzeźbiarską instalację, po prostu dawał z łatwością się zniszczyć. Z rzeźbami Henry’ego Moore’a pewnie mieliby więcej problemów, ale jak świadczy sytuacja z ważącą prawie 2 tony i mierzącą 3,6 metra wysokości na 1,8 m szerokości “Reclining Figure”, złodziej zawsze znajdzie sposób, by dopiąć swojego celu. Można też założyć, że nie czytali tekstu o tym, o co chodzi w “kurach”, zwłaszcza że opis rzeźb autorstwa Ewy Sułek pojawił się na blogu Julii dopiero 15 października, a więc po całej zadymie z rzeźbami (link). Co prawda, preposteryjna historia sztuki lubi bawić się kontinuum przestrzennym i wskazywać na zależność dzieła wcześniejszego od późniejszego, ale raczej na potrzeby tego wpisu możemy sobie takie poglądy darować (Policja i prokuratura też pewnie by na to nie poszły…). A trochę szkoda, że tekstu nie czytano, bo nie tylko w sposób prosty i przyjemny opisu zasługi feminizmu i kobiet-artystek (w końcu to o nich jest ta praca!), pokazuje, że kury inspirowane są osobą Leona Tarasewicza (w życiu bym na to nie wpadł…), ale przede wszystkim ujawnia, że artystka wcale nie potraktowała feminizmu afirmatywnie. Raczej obiektywnie – jako zjawisko, które ma nie tylko dobre strony, ale może być z łatwością nadużywane. Pomijając już samą oczywistą w języku polskim bliskość słowa “kura” z określeniem na kobietę lekkich obyczajów (jak wiadomo, feminizm przyczynił się do zmiany sposobu patrzenia na problem prostytucji, w szczególności na rzecz dobrowolności uczestnictwa w tym procederze kobiety), to jednak kury wizualnie ukazują dość oczywistą dychotomię.  Na dole jest malarka, u góry jest kobieta. To że każda malarka jest kobietą nie budzi wątpliwości, ale czy to oznacza, że jej sztuka ma być rozpatrywana jako sztuka kobiet, sztuka feministyczna czy za pomocą innej kategorii pojęciowej? Czy też może lepiej pozwolić jej konkurować z malarzami niezależnie od płci. To drugie rozwiązanie wydaje się słuszniejsze, aczkolwiek pewnie każda z malarek przyjęłaby to rozwiązanie, które daje jej większą szansę na sukces (także komercyjny – nie ma co ukrywać, bycie nieznanym artystą nie jest przesadnie korzystne ekonomicznie…).

Ponoć w czasach postmodernizmu każda interpretacja jest dobra, gdy jest metodologicznie poprawna. Pewnie dlatego też przesadnie projektuję własne wrażenie odnośnie “kur”, ale moim skromnym zdaniem udało się Julii Curyło wykroczyć poza zwykłą propagandę feminizmu, bo przecież taki charakter ma większość “sztuki feministycznej” – ba, nawet zrobić coś na poziomie metasztuki. Bo skoro i tak ową sztukę utalentowanych zazwyczaj artystek tłamsi to, że są kobietami, a więc ich role społeczne, to warto zapytać o genezę takiego zjawiska. Z jednej strony to konkretny etap rozwoju społeczeństwa, gdzie ze słowem “kobieta” konotowane są pewne przymiotniki i rzeczowniki (jak “słabość”, “delikatność”, “wdzięk” itp.). Z drugiej zaś to postrzeganie ich wpierw jako kobiet przez coś, co powinno być dla nich ideologią społecznego wyzwolenia. Szczęśliwie obecnie już nie tak krytycznego w stosunku do “szowinistycznych samców” jak niegdyś, więc obecnie poglądy z lat 70. i 80. XX w. wręcz bawią. Oto przykład z tekstu Gillian Hewitson opisującej dawne poglądy na temat płci konsumenta: “Założenia, które leżą u podstaw koncepcji racjonalnego gospodarującego podmiotu, zostały przez niektóre feministyczne ekonomistki uznane za androcentryczne na podstawie opisu gospodarującego podmiotu, który przedstawia ‘jego’ jako samolubną, radykalnie odseparowaną jednostkę, pozbawioną jakichkolwiek cech kobiecych i nie zaangażowaną w działania tradycyjnie kobiece (w sprawie niefeministyczne krytyki neoklasycznego opisu podmiotu patrz: Hollis i Nell 1975; Hargreaves, Heap i Holls 1987)” (całość pod tym linkiem). Dziś takie teksty w humanistycznym dyskursie powoli bawią, a feminizm przeszedł długą i w wielu aspektach owocną drogę. Być może “kury” – jakkolwiek średnio urodziwe i, co by tu dużo mówić, umieszczone w mieście w sposób zaskakujący dla wrocławian – pokazują, że sztuka nie musi wcale podążać za jakąś ideologią, by zyskać przychylność mediów i kuratorów. Może raczej powierzchownie bawić się progresywnym dyskursem, pokazywać problem pozornie w sposób zaangażowany, a jednocześnie ujawniać jego ewidentne braki. Tak moim zdaniem jest z kurami – zespolenie górnej i dolnej partii sprawia wrażenie sztucznego, jakby nie pozwalającego przenikać kobiecej kliszy artystki i jej artystycznej duszy. Każda kura niby ma być hołdem dla twórczości danej osoby, a jednocześnie ta twórczość zamknięta jest w cielesnej powłoce, swoistym zwierzęcym, powtarzalnym (każda kurka ma dość podobny dzióbek, główkę i ogonek) wieku przykrywającym odrębność danej jednostki. Po kurach nie widać jednak tego, że artystki próbowały wyzwolić się z pęt płci, mimo że niektóre ewidentnie ten temat podejmowały w swojej twórczości. Raczej w ten sposób te dwie sprzeczne sfery opisu osoby ludzkiej ze sobą niezbyt koherentnie współistnieją. Jakie zatem są te artystki, którym Julia Curyło oddała hołd? Dyskurs feministyczny sugerowałby, że ich płeć na prymarnym poziomie warunkuje to, co stworzyły i ich prace byłyby całkowicie odmienne, gdyby wykonywane były przez mężczyzn. To zasługa innej perspektywy, innego postrzegania świata, innych oczekiwań wobec siebie, jak świata wobec danej twórczyni. Tymczasem w “kurach” te dwie sfery nie zazębiają się – twórczość jest czymś innym niż biografia, niż płeć. Tak jakby artystka chciała na nowo podjąć temat opisu konkretnego artysty. Zwykle w książkach znajdujemy o twórcach znajdujemy podtytuł “życie i twórczość”, a tym razem moglibyśmy inaczej zestawić te dwa słowa – w coś na kształt “życie a twórczość”.

Osobiście kur mi nie żal, bo niezbyt ładne, a i Plac Solny do ich eksponowania nadaje się nieprzesadnie. Ale to inspirujące, ciekawe obiekty. Obiekty, które z łatwością każda ze stron (feministki i ruch prawicowy, który z feminizmu się nabija widząc w nim odgałęzieniem lewicowego rozluźnienia obyczajów społecznych) może wykorzystać do własnych celów i udowadniać własne tezy i poglądy. Mi jednak wydaje się, że w tej pracy – choć wymiar estetyczny nie rzuca na kolana – chodzi o coś więcej, o grę z konwencją, która od kilkunastu lat zaczyna dominować w polskiej sztuce nowoczesnej. Konwencją, która polega na tym, że jeśli stworzy się w odpowiednim kierunku zaangażowane dzieło, to można zyskać aprobatę pewnych środowisk i niechęć innych. Tak, jakby sztukę należało oceniać wyłącznie za pomocą takich niewyrafinowanych środków. A tymczasem w sztuce chodzi o… sztukę.