Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Architektura romańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Architektura romańska. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 września 2013

Co jeszcze można zniszczyć w Syrii?

Niedawne spotkanie polityków “wierchuszki” Stanów Zjednoczonych i Rosji doprowadziło do wstrzymania – wydawać by się mogło przesądzonej – “szybkiej” interwencji USA na terenie Syrii. Państwa, gdzie już niedługo (jeśli nadal sytuacja między wojskami reżimu a rebeliantami będzie patowa) prawie połowa osób nie będzie miała dachu nad głową, a liczba śmiertelnych ofiar walk liczona jest w setkach tysięcy. Poprzednie rewolucje arabskie, zaczęte parę lat temu w Tunezji, a wpływające na prawie każde islamskie państwo basenu Morza Śródziemnego, Czerwonego i Zatoki Perskiej, jakkolwiek by się nie zakończyły, przyniosły ze sobą – jak w końcu każda rewolucja – śmierć, cierpienie i lęk przed przyszłością. I oczywiście, co pewnie na tle wielu powodów do rozpaczy może ma nieco mniejsze znaczenie, zniszczenie wielu cennych zabytków. Oglądanie jeszcze niedawno muzeów w Libii, które obok eksponowania historii tego regionu, prezentowały również “cenną rolę” rodziny Kadafich, przypomina spoglądanie na miejsce aktywności szabrowników. Co prawda powołano nowe instytucje muzealne mające uwiecznić heroiczną walkę narodu z reżimem (jak w Misuracie), ale łatwo się domyślić, że takie miejsca nie mają wiele wspólnego z prezentacją sztuki. Zresztą właśnie w tym mieście największe zainteresowanie budzi zapoczątkowujący “kolekcję” zbiór łusek po bombach i pozostałości po pociskach moździerzowych. Czy to samo czeka Syrię?

Dr hab. Kamil Zeidler w ostatnim ubiegłorocznym numerze czasopisma “Cenne, bezcenne, utracone” (4/2012) – pisma wydawanego przez Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zabytków zastanawiał się nad tym, w jakim stopniu obiekty z dziedzictwa UNESCO mogą zostać zniszczone w trakcie wojny domowej (do przeczytania tutaj). Dość wymienić, że najsłynniejsza twierdza na wschodnim brzegu Morza Śródziemnego czyli Krak des Chevaliers została obrabowana, a walki w Aleppo (obecnie Halab) narażają na straty zabytki jednego z najstarszych, stale zamieszkiwanych miejsc na Bliskim Wschodzie. Jego strategiczna rola jest kluczowa (a może nawet bardziej propagandowa, bo to w końcu najludniejsze miasto Syrii), więc łatwo się domyślić, że “cel uświęca środki”. Warto więc w oczekiwaniu na to, jak społeczność międzynarodowa rozwiąże ten kryzys – może mniej polityczny, a bardziej humanitarny – przyjrzeć się temu, co warto chronić w tym względnie niewielkim, ale bogatym w dzieła sztuki kraju.

Cytadela w Aleppo

Lista dziedzictwa UNESCO w przypadku Syrii mieści 6 pozycji: antyczne miasto w Aleppo (z cytadelą umieszczoną na umieszczonej obok fotografii z 2009 r.), starożytne ruiny Bosry czyli obecnie Busry al-Hariri, pozostałości po – jak oficjalnie nazwano to komunikatach UNESCO – antycznym Damaszku, ale przecież najważniejszym obiektem w tym mieście jest VIII w. Wielki Meczet Umajjadów znajdujący się na miejscu dawnego, asyryjskiego sanktuarium, ruiny ponad 40 wsi rzymskich i bizantyjskich położonych w północno-zachodniej części kraju, które zostały przez mieszkańców opuszczone, gdy sytuacja polityczna między Bizancjum i Arabami zaczęła się poważnie zaogniać, wspomniane Krak de Chevaliers i podobna twierdza, wpierw Fenicjan, potem Bizantyjczyków, wreszcie krzyżowców, by wpaść w ręce Saladyna, co uwiecznione zostało jej w nazwie (Kalat Salah ad-Din) oraz oczywiście Palmira z fenomenalną, zapierającą dech w piersiach, świątynią Baala. Ile z tych zabytków zostanie do końca konfliktu? I czy przetrwają go też te, które są na liście oczekującej (12 miejsc, w tym miasta, o których musiał słyszeć każdy choć trochę wykształcony człowiek jak Ugarit, Dura Europos, Mari czy Tartus)? Przyjrzyjmy się części z tych miejsc nieco dokładniej.

Ktokolwiek chciałby zajmować się rozwojem średniowiecznej architektury wojennej nie może pominąć dwóch wspomnianych syryjskich twierdz, zwłaszcza że w Europie w tym okresie niewiele się zachowało. Co prawda wiadomo, że za czasów imperium Karolingów w najbardziej strategicznych miejscach wznoszono obiekty, które zbliżone były do późnorzymskich fortów, ale prawie nic z tego okresu się nie zachowało. Cóż, w końcu obiekty te padały łupem Saracenów, Węgrów i Wikingów, a porządny kamień budowlany był rzadkością (w ten sam sposób traktowano też antyczne budowle). Niebezpieczne czasy wymagały jednak akceptacji tego, że szlachcice będą zmuszeni, by zadbać o względną stabilność polityczną regionu, wznosić mniej lub bardziej odporne na ataki budowle. Dziś więc o pomysłach inżynieryjnych tego czasu zaświadczają już tylko nieliczne obiekty – Langeais z ok. 990 r. we Francji, wczesny typ wieży liczącej 37 m wysokości w Loches, wieża w Beaugency, słynna londyńska White Tower z ok. 1070 r. oraz podobne konstrukcje w Newcastle, Richmond, Pevensay, Colchester i Hedingham. Normanowie w latach 1096-1108 wznieśli też donżon w cylicyjskiej twierdzy w Anavarzy (ob. Anazarbus), wcześniej zniszczonej przez wojska I krucjaty.

krak de chevaliers - rysunek 1871

Zaprezentowana obok rekonstrukcja Krak de Chevaliers, podobnie jak i obecny stan zachowania budynku, pokazuje, jak szybko rozwinięto techniki budowy masywnych fortyfikacji. Na odcinku między Aleksandrettą, Antiochią, Aleppo i Trypolisem już w XII w. wzniesiono co najmniej 16 twierdz. I pomyśleć, że w tym samym czasie normańscy “najeźdźcy” na terenie Anglii dopiero wprowadzali takie rozwiązania jak wieże narożne (Dover), a we Francji próbowano połączyć pomysł wieży na planie koła z bardziej funkcjonalnym od wewnątrz rozwiązaniem czworobocznym (ok. 1140 r. – słynny donżon w Etampes). Oczywista w tym zasługa lokalnej tradycji budowlanej, pomysłów, które już wcześniej pojawiały się w Bizancjum, Armenii czy niektórych państwach islamskich. Dobrym przykładem jest Antiochia, gdzie stopniowo w konstrukcjach zaczął adaptować się ormiański pomysł półokrągłych wież i “kurtynowych” ścian. Władcy Mniejszej Armenii szybko przejęli to rozwiązanie do wzniesionych na wzgórzach garnizonów wojsk. Efektem tego było niespotykana różnorodność budowli – w zależności od możliwości konstrukcyjnych na danym wzniesieniu albo umieszczano niewielkie konstrukcje, albo jeśli wzgórze było wystarczająco obszerne całkiem ogromne fortyfikacje. Wreszcie ok. 1160 r. pojawiła się idea koncentrycznych twierdz i to o wiele wcześniej niż miało to miejsce w zachodniej Europie. Dopiero takie budowle jak wznoszony przez Ryszarda Lwie Serce (notabene zasłużonego na kartach historii bardziej jako krzyżowiec niż umiejętnie zarządzający państwem monarcha) zamek w Gaillard (od 1195 r.) pozwoliły wypromować wschodnie rozwiązania konstrukcyjne w reszcie Europy.

Badaczy architektury krzyżowców interesowało przede wszystkim to, na ile często patrzący na lokalność ludność z niesłuszną pogardą normańscy, niemieccy czy francuscy baronowie gotowi byli do zmiany swoich poglądów na architekturę pod wpływem lokalnej tradycji budowlane. Z jednej strony adaptacja do odmiennych warunków, z jakimi większość spotykała się po raz pierwszy, była czymś oczywistym, gdy okazało się, że na wyzwolenie całego regionu zwanego dziś Bliskim Wschodem nie ma co liczyć i trzeba bronić się na pobrzeżu Morza Śródziemnego. Z drugiej, zaskakuje chęć budowania przez krzyżowców pierwszych twierdz przy użyciu drewna, które poza libańskimi lasami i kilkoma bardziej zadrzewionymi regionami (w Palestynie bardzo wiele miejsc wykarczowano w ciągu tego stulecia prawie do cna) były dość trudno dostępne. I nie chodziło tu tylko o meble, stropy czy inne partie budowli, które wykonane z drewna są bardziej funkcjonalne, bezpieczniejsze czy użyteczne niż rozwiązania kamienne, lecz o całe fortyfikacje.

Lipcowe wiadomości, że armia Asada bombarduje Krak de Chevaliers pokazywały, że w trakcie konfliktu żadnego budynku, nawet tak istotnego jak ta twierdza, nie można na 100% ochronić. A szkoda, bo już za kilkanaście lat obchodziłby tysiąclecie swojego powstania. W 1031 r. w tym miejscu grupa kurdyjskich wojowników służących w armii emira Aleppo postanowiła wznieść tam pierwsze umocnienie. Tyle przekazy źródłowe, bo ślady z tego okresu są tak nikłe, że nie można być tego pewnym. Kolejne przebudowy dają jednak osadzić się w przestrzeni architektonicznej o wiele precyzyjniej – w 1110 r. krzyżowcy zajęli twierdzę i zaczęli ją od lat 40. XII w. nieznacznie rozbudowywać, lecz dwa kolejne trzęsienia ziemi z 1157 i 1170 r. powstrzymały zmiany fortyfikacji. Kolejny taki kataklizm, gdy jasne było, że tym razem twierdza nie byłaby w stanie sprostać atakowi wojsk muzułmańskich (w latach 80. XII w. Saladyn odstąpił od próby zdobycia Krak de Chevaliers), zmusiło jednak do całkowitego przemodelowania wyglądu obiektu. Zmiany były tak znaczne, że nietrudne się dziwić, iż obecnie jedyna zachowana wieża z pierwszych okresów istnienia twierdzy o okrągłej podstawie to ta z XII w. z dość prymitywnymi machikułami.

Syryjskie twierdze do dziś pozostają jedną z najlepiej zachowanych pozostałości do wojnach krzyżowych. O ile do Krak de Chevaliers czy Magratu dostęp jeszcze do niedawna (do 2011 r.) był dość łatwy dla przeciętnego turysty dokładającego się w ten sposób do utrzymania obiektów, to nie można również zapominać o mniej znanych twierdzach jak Bourzay i Apamea. Wiele z fortec zachowało przede wszystkim swój XIII-wieczny kostium z późniejszymi muzułmańskimi dodatkami. Ale w kraju ogarniętym dziś wojenną pożogą mieli co zwiedzać także ci, którzy poszukiwali tam istotnych miejsc kultu. Dla chrześcijan był to przede wszystkim Damaszek, jedno z głównych miejsc aktywności św. Pawła (słynne opuszczanie autora nowotestamentowych listów w koszu poza murami miejskimi) i Qala’at Samaan w północno-zachodniej części kraju, względnie niedaleko granicy z Turcją, gdzie znajduje się sanktuarium św. Szymona Słupnika. Zwłaszcza to drugie miejsce potrafi urzekać – bizantyjski kompleks świątynny, który zaczęto wznosić już pod koniec V w., kilkadziesiąt lat po śmierci św. Szymona Stylity oszałamiał wielkością. Posadzka głównego kościoła była mniej więcej powierzchni tej, jaką ma istniejąca do dziś konstantynopolitańska Hagia Sofia. Do tego klasztor następców słynnego męczennika, dwa mniejsze kościoły, baptysterium, cmentarz, kilkanaście kaplic, i miejsc noclegowych dla pielgrzymów (w końcu miejsce to stało się jednym z najczęściej odwiedzanych w Cesarstwie Bizantyjskim). Do 2011 r. większość turystów wybierała się do oddalonej o 60 km atrakcji turystycznej z Aleppo, ale obecnie ze względu na walki sytuacja, nie jest niestety tak różowa. Można było przedostać się do kompleksu świątyń słynną “świętą drogą”, która dziś wiedzie przez opuszczone lub prawie niezamieszkałe wioski na wzgórzach.

O podobnych atrakcjach można byłoby pisać godzinami, choć być może dalsze trwanie wojny domowej czy zewnętrzna interwencja spowodują, że godziny nieszczęśliwie przekształcą się w minuty. Państwo, o którym jeszcze parę lat temu pisało się, że jest otwarte na turystów, zarówno tych zafascynowanych historią, jak i odnajdujących w Syrii istotne miejsca dla swojej wiary (gł. chrześcijan i muzułmanów), dziś walczy o swoją przyszłość. Przyszłość, która, miejmy nadzieję, pozwoli nam ponownie zwiedzić te zabytki, ale przede wszystkim pozwoli Syryjczykom w spokoju kształtować swoje życie. Gdy zaś sytuacja się uspokoi, turyzm, jak w wielu innych krajach, może stać się istotnym źródłem dochodu, pozwalającym odbudować to co w ciągu ostatnich kilku lat konfliktu i rządów Baszszara al-Asada zaprzepaszczono. Wystarczy dać głos statystykom, by przekonać się, że kwestia odpowiedzialności za wykorzystanie broni chemicznej to nie tylko problem, który powinien zostać rozwiązany zgodnie z opinią publiczną i dobrym mieszkańców Syrii, ale także że ten jakże przyjazny turystom naród może czerpać z historycznego i geograficznego dziedzictwa zyski niezbędne mu w okresie przebudowy własnego kraju. Ot, choćby od kwietnia 2008 do kwietnia 2009 r. liczba turystów w Syrii wzrosła o 19 procent, z czego aż o 54 procent w przypadku Europejczyków. Ponad miliard dolarów został tam zostawiony przez odwiedzających ten kraj z zagranicy, jak też lokalnych turystów. Przewodniki sprzed wojny niejeden raz wspominały, że jedynym problem jest niewielka baza rozrywkowa i kulturalna, którą przecież bardzo łatwo stworzyć. Tym bardziej należy na uwadze mieć to, że w czasie wojny czy zbrojnej interwencji co najmniej 6000 lat nieustannej ludzkiej obecności w regionie może zostać z łatwością unicestwione. Obok humanitarnej pomocy i przekazania Syrii “wędki” pozwalającej odbudować zniszczony kraj, to najważniejszy problem, z jakim za niedługo Syryjczycy będą musieli się zmierzyć.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Średniowieczny Grób Pański - część 3

Po tygodniowym braku postów czas na zakończenie opowieści o wpływie Anastasis (tak, nawet u mnie lenistwo się szerzy). A był on wcale niemały i nie wiąże się tylko z okresem krucjat i fascynacją wyjątkową budowlą umiejscowioną w Jerozolimie, ale już wcześniej rozpoczęto wznoszenie obiektów wzorowanych na bazylice Grobu Pańskiego. O ile jednak na przełomie XI i XII wieku centralne budowle przypominające fragment tej bazyliki ściśle powiązane zostały z istniejącym już ruchem pielgrzymkowym (jak choćby słynny kościół San Sepolcro w Mediolanie), to wcześniejsze budowle ściśle ten ruch tworzyły. Przyjrzyjmy się zatem co kierowało biskupem Anselmem Bovisio, który rozgłosił wszem i wobec, że kto odwiedzi kościół San Sepolcro w Mediolanie (a nie może z usprawiedliwionych powodów odbyć pielgrzymki do Palestyny), ten uzyska odpust zupełny. Warto dodać, że podobną zachętę zastosowano w 1085 r. w innym kościele, wzorowanym na jerozolimskiej budowli - kościele San Sepulcro w Palerze w Katalonii.
Nie przesadzę chyba zbytnio, gdy powiem, że mediolański kościół to coś więcej niż piękna XI-wieczna świątynia. Sam obiekt (dwupoziomowy, co wówczas jest dość powszechne) powstał w 1030 r. jako bazylika Trójcy Świętej i celowo wzniesiony został jako prywatna fundacja lokalnego mincerza  - niejakiego Benedicta Ronzone, pomiędzy placem katedralnym a dawnym rzymskim forum. Świątynia ta zatem w swoim pierwszym kształcie niewiele miała wspólnego z jerozolimską bazyliką. Jednakże na fali ruchu krucjatowego zmieniło się znacznie postrzeganie zarówno roli Kościoła, jak i tego, jak zamierzał on sfinansować to "Boże dzieło". W 1097 r. biskupem Mediolanu został bliski przyjaciel Urbana II, Anselmo, który bardzo zaangażował się w podniesioną na synodzie w Clermont ideę. Zaangażowanie Anselma zostało docenione przez następcę Urbana II, Paschalisa II, który polecił mu kierowanie jedną z mniej znanych krucjat, dziś traktowanej przez historyków bardziej jako "odnoga" pierwszej krucjaty, a mianowicie wyprawą na Bagdad. Jak widać już tysiąc lat temu miasto to było obiektem pożądania wojsk europejskich... Przyczyny były jednak odmienne - zamierzano pokonać wroga tam, gdzie jest najsilniejszy, a więc dotrzeć do zdobytego w 1055 r. przez Turków seldżuckich Bagdadu. Pomysł ten wydaje się z obecnej perspektywy całkowicie nierealny, a jednak udało się Anselmowi znaleźć posłuch wśród lombardzkich chłopów, chociaż rozsądek jednak wziął górę i nie podążyło za nim tylu, ilu się spodziewał. Wiadomość o triumfalnym zwycięstwie pod Jerozolimą i "oswobodzeniu" miasta stała się podstawą do przebudowy kościoła Trójcy Świętej w kościół Grobu Pańskiego.
15 lipca 1100 r., gdy obchodzono pierwszą rocznicę zakończenia oblężenia Jerozolimy uroczyste obchody przekształcono także w wyraz idei programowej Anselma. W tym czasie powszechna była wiara w to, że poprzez poświęcenie kościoła pod wezwaniem Grobu Pańskiego automatycznie świątynia ta nabywała cudowne zdolności związane z kościołem Grobu Pańskiego i stawała się de facto jego kopią lub odpowiednikiem. Mniej istotne było to, czy rzeczywiście kościół ten można było powiązać (choćby poprzez relikwie) z jerozolimskim oryginałem. Analogiczna sytuacja miała miejsce choćby w Chartres, gdzie także znaleźć się miała szata Matki Boskiej jaką nosiła w trakcie Zwiastowania (oficjalnie darowana kościołowi przez Karola Łysego w 876 r.). Nikt - przynajmniej oficjalnie - nie zastanawiał się, jak ta szata miała znaleźć się na terenie Galii i tłumaczono to działaniem aniołów. Idea zatem, by można było odwiedzić kościół w Mediolanie zamiast udawać się w trudną podróż do Ziemi Świętej nie była zatem czymś nowym, ale świadczyła raczej o tym, jak próbowano powiązać ją z ruchem krucjatowym. Jeśli jednak jakiś obiekt mógł pochwalić się relikwiami bezpośrednio pochodzącymi z Palestyny, to zwiększało to niejako jego "prawomocność" i znacznie jako miejsca ruchu pielgrzymkowego. Tak chociażby było w Reichenau-Mittelzell, gdzie do istniejącego już benedyktyńskiego opactwa dobudowano od wschodu specjalną rotundę na przywiezione ok. 925 r. relikwie. Zanim dotrzemy do terytoriów na północ od Alp, wróćmy jednak do Anselma przekonującego lombardzką ludność do walki z Turkami. Grupa ponoć 50 tysięcy mieszkańców Italii względnie bez problemów dotarła do Konstantynopola i tam, jak wiele innych krucjat, oszołomiona bogactwem miasta, zachowała się dość nieprzyzwoicie. Splądrowali bowiem pałac cesarski w Blachernae (północno-zachodniej dzielnicy stolicy Bizancjum), przy okazji zabijając lwa trzymanego tam przez cesarza jako maskotka (cóż, nie ma to jak kulturalnie podziękować za to, że mogli bez obaw przejść przez ziemie bizantyjskie, w tym Bułgarię, aż do stolicy...). Udało się ich jednak wyekspediować na drugą stronę Bosforu i założyli obóz pod Nikomedią, czekając na posiłki. Wsparcie nadeszło dość szybko w postaci wracających z Ziemi Świętej wojsk burgundzkich i niemieckich. Niezadowoleni rycerze, że cała sława przypadła ich wrogom lub znajomym (jak choćby Stefan z Blois) postanowili wesprzeć lombardzką krucjatę, jednak nadal miały miejsce tarcia między poszczególnymi oddziałami. Nie zdało się jednak na wiele i po bitwie pod Merzifonem stopniowo krucjata traciła swój impet. Sam zaś Anselm został odesłany do Konstantypola z uwagi na odniesione rany i w tym mieście zakończył swój żywot. Pełni żarliwości religijnej (i jeszcze bardziej nasyceni ambicją) wojownicy nie poddali się - część z nich przekształciła niejako krucjatę w pielgrzymkę i przy okazji w 1102 r. dotarła na święta Wielkiejnocy do Jerozolimy. Oczywiście żadnych pozytywnych skutków militarnych ich wojska nie odegrały, niemniej wypełnili oni śluby złożone w dniu wymarszu...
Cofnijmy się zatem o kilka stuleci do prawdopodobnie pierwszego kościoła w Niemczech wzorowanego na Grobie Pańskim. Ok. 822 r. benedyktyni w Fuldzie wznieśli kościół cmentarny św. Michała (którego plan przedstawia załączony obok obrazek), właśnie w tym celu, by uczynić z niego ideową kopię rotundy Grobu Świętego. Istotnym elementem jest nie tylko w miarę okrągły kształt świątyni, ale także sklepiona kolebkowo krypta. To w niej mieli być chowani mnisi, a więc właściwie w miejscu będącym odpowiednikiem miejsca pochówki Jezusa w bazylice Grobu Świętego. Koncepcja zaproponowana przez opata Eigila była tak nietypowa, że trzeba rozpatrzyć ją z uwzględnieniem wszystkich przemian, jakie miały miejsce w tym klasztorze - kilka dziesięcioleci wcześniej jednym z najważniejszych centrów kulturalnych państwa, a potem siedzibie świetnego skryptorium. Na początku lat nastych IX w. mnisi stanowczo sprzeciwili się rządom opata Ratgara i nawet napisali petycję w tej sprawie do Karola Wielkiego. Ostatecznie kilka lat później doszło do zmiany opata, a Ludwik Pobożny wysłał swoich dwóch delegatów, by nadzorowali co się dzieje w klasztorze. Efekty były nad wyraz pozytywnie - już w 819 r. mnisi wznieśli nową bazylikę poświęconą św. Bonifacemu (który wraz ze swoim uczniem Sturmem założył opactwo w Fuldzie), przenosząc relikwie świętego do wspomnianej świątyni. Eigil napisał także "Żywot św. Sturma", chociaż kanonizowano go dopiero w 1139 r. (warto dodać, że w żywocie opata Eigila także jego opisuje się jako świętego, ale nie robi tego jego następca, słynny Hraban Maur). Jakie ma to znaczenie dla kościoła św. Michała? Celem Eigila było stworzenie swoistej świątyni, w której można byłoby chować zasłużonych dla opactwa. Nie omieszkał on użyć w tym celu obiektów już występujących w świątyni, m.in. spoliów w postaci jońskich kapiteli z pochodzącej z VIII w. bazyliki Sturma. Rozwiązanie zatem zbliżone do tego, jakie zastosował Karol Wielki w akwizgrańskiej kaplicy pałacowej miało tutaj dodatkowe znaczenie - uwypuklenie duchowych korzeni opactwa, "nowego otwarcia", ale uwzględniającego krótką lokalną tradycję (opactwo założono w 744 r.).
Takie jednak tłumaczenie, dlaczego skorzystano z pomysłu Anastasis jest jednak za proste (notabene, dlaczego tego rodzaju przenoszenie pomysłów architektonicznych na nowe terytoria zawsze musi być aż tak skomplikowane?). Jeden z mnichów z Fuldy, Candidus Bruun, wcześniej pośrednik między zwaśnionymi stronami w sporze o opata Ratgara, tak wytłumaczył, jaki cel miał przyświecać Eigilowi: "Za radą i zgodą braci, Eigil zbudował niewielki okrągły kościółek, gdzie ciała mnichów - przeznaczone do pogrzebu - są składane. Kościół jest zwany cmentarzem z greckiego (koimeterion), co wyjaśnia się po łacinie jako miejsce snu (dormitorium)". Co ciekawe, powierzenie przez Eigila budowy kościoła najlepiej obeznanemu w architekturze mnichowi, niejakiemu Rachulfowi, miało także na celu umożliwienie opatowi pochówku w tym samym miejscu. Kazał się on bowiem pochować właściwie jako "Boży ogrodnik" - wyznaczył miejsce zwrócone ku wschodowi, gdzie miał spocząć na wieki i polecił przygotować dla siebie specjalny sarkofag, a nadto polecił. Wymagało to od Eigila niebywałego wysiłku - jak podaje Candidus miał on, będąc już na łożu śmierci, wstać, kazać się zaprowadzić na cmentarz, gdzie chwycił za szpadel i zaczął kopać w miejscu, gdzie mnisi mieli go pochować. Cały obiekt zatem zaplanowany został z dość oczywistym przekazem - miejsce pochówku mnichów staje się obiektem równorzędnym z miejscem złożenia do grobu Chrystusa, a oni sami jego duchowymi następcami, zasługującymi na podobny kult. Świadczy o tym chociażby istnienie ośmiu kolumn, na jakich wspiera się rotunda - każda z kolumn oznacza jednego z ośmiu mnichów, a jedna kamienna bryła symbolizuje jedno ciało, jakie tworzą bracia zamieszkujący w klasztorze.  Jednakże na ceremonii konsekracji świątyni odniesiono się do bardziej ogólnej i powszechnie przyjmowanej już wtedy symboliki cyfry "osiem". Najpierw Eigil i Hraban Maur pouczyli michów o ośmiu błogosławieństwach opisanych w "Ewangelii św. Mateusza", a potem o tym, że każda kolumna oznacza jedną z cnót, jakie dzięki wierze posiąść mają bracia: ubóstwo duszy, skupienie, łagodność, prawość, miłosierdzie, czystość serca, czynienie pokoju i męczeństwo. O tym, że oktagonalny charakter świątyni tłumaczyć można poprzez osiem błogosławieństw przekonuje nas także powstały nieco później tekst Hrabana Maura, bodaj najbardziej popularne jego dzieło: "O sławieniu Krzyża Świętego". To tam opisuje on każde z błogosławień przez pryzmat oktagonalnych kształtów. Nie zmienia to jednak faktu, że prymarnym znaczeniem było próba przekazania zarówno mnichom, jak i odwiedzającym świątynię, że Kościół to przede wszystkim wspólnota "żyjących kamieni", a więc ciał świętych, którzy swój żywot poświęcili Bogu.
Jako aplikant adwokacki wiem, że porządne śledztwo powinno się zaczynać od miejsca zdarzenia, a dopiero potem badać inne ślady. Nie zawsze jednak takie miejsce można ustalić, ale w przypadku problemu z Grobami Świętymi zrobili to już za nas inni historycy sztuki ;) Wróćmy zatem bardziej na południe do jednego z najpiękniejszych miast Włoch czyli Bolonii. To tam bowiem między 431 a 450 r. powstał kościół San Stefano - niezwykle ciekawa budowla, do której dobudowano potem kilka elementów, tworząc właściwie siedem świątyń w ramach jednego kompleksu. Oznaczona numerem cztery na załączonym obrazku bazylika Grobu Świętego powstała dzięki aktywności biskupa Petroniusza, do dziś jednego z patronów miasta. Miał on powrócić z pielgrzymki do Ziemi Świętej i wzorując się na jerozolimskiej świątyni wznieść podobny obiekt w Bolonii. Co prawda obecny kształt bazyliki nie do końca odpowiada pochodzącej z V wieku budowli (wielka w tym zasługa kolejnych budowniczych próbujących połączyć ją z umiejscowioną obok bazyliką św. Witalisa i św. Agrykoli - męczenników z 304 r. oraz kościoła Ukrzyżowania Pańskiego, a także złupieniu świątyni przez Węgrów w 903 r.), nie zmienia to jednak faktu, że jeszcze w czasach karolińskich nazywano tę świątynię "Nową Jerozolimą", właśnie z uwagi wiarygodne przeniesienie idei Anastasis na teren Półwyspu Apenińskiego. Świadczą o tym chociażby rozmiary bazyliki Grobu Pańskiego, które w swej pierwotnej wersji były takie same, jak te na Górze Kalwarii. 
Z obecnego punktu widzenia nie wydaje się to czymś wyjątkowym (i turyści podążając do umiejscowionego obok Portyku Piłata często pomijają kościółek), ale w okresie wczesnego chrześcijaństwa skala obiektu budziła podziw i nie zmienia tego niezbyt wiarygodna legenda, iż ponoć Petroniusz użył znajdującej się już w mieście świątyni Izydy. Cały obiekt pomyślany bowiem został jako swoista "kopia" tego, co znajdowało się w Jerozolimie - kolejne dobudowywane elementy kompleksu dodawały nawet takie elementy, jak kolumnę biczowania, misę, w której ręce obmył Piłat czy przedstawienia koguta, który zawstydził św. Piotra. Cały kompleks jednak swoją sławę zyskał dopiero ok. 1000 r., a w okresie krucjat stał się jednym z najważniejszych w Italii. Uzupełniono go wtedy o takie miejsca jak choćby "Pole Krwi" czy sadzawka Siloe, a mieszkańcy i pielgrzymi wierzyli, że wraz z innymi bolońskimi świątyniami (jak kościół San Giovanni in Monte) tworzy on kompleks zbliżony do tego w Jerozolimie. Uważano bowiem, że odległość między San Stefano a San Giovanni jest taka sama, jak między bazyliką Grobu Pańskiego i bazyliką Zmartwychwstania w Jerozolimie.
Na pozór więc obecne groty, jakie znajdują się w prawie każdym katolickim kościele, niewiele mają wspólnego z kultem Zmartwychwstania w jego formie, jaka miała miejsce w średniowieczu. A jednak nie należy zapominać, że są jego oczywistym następstwem - nie wszędzie dawało się wznosić tak fantastyczne budowle jak kościół w Paderborn czy niepozorny, acz mający skomplikowany plan, kościół Grobu Świętego w Cambridge z ok. 1130 r. Ukazany obok anioł ze sceny Zwiastowania, pochodzący z ok. 1180 r. (znajduje się obecnie w Staatliche Museum w Berlinie) jest dobrym przykładem tego, jak zmieniały się wielkanocne obrzędy. Od co najmniej X w. pojawia się nowa interesująca forma kultu - w Wielki Piątek krzyż lub hostię chowano w specjalnie przygotowanej kaplicy, a następnie ekshumowano i wynoszono na ołtarz w Wielkanocny poranek. Bliskie jest to już więc obecnym obchodom w trakcie rezurekcji, gdzie przecież także hostię w monstrancji obnosi się w kościele (a w przypadku niektórych parafii także wokół kościoła). Jeszcze ciekawiej rozwiązano to w takich świątyniach, jak choćby katedra w Cantenbury, gdzie właściwie cały obiekt zamieniony został w swoisty odpowiednik Jerozolimy. Główny ołtarz celowo jest umiejscowiony nieco wyżej niż nawa kościoła, analogicznie jak uczyniono to w bazylice Grobu Pańskiego. Obok znajduje się kaplica Czaszki Adama, będąca następstwem opowieści, że pochowano go w jaskini pod Golgotą, a co z jerozolimskiej świątyni unaocznione zostało poprzez wspomnianą scenę o Krzyżu roztrzaskującym kamień, przy którym umiejscowiono czaszkę pierwszego człowieka. Takie rozwiązania, jak łatwo się przekonać odwiedzając nawet obecnie budowane świątynie, nie są wyjątkiem, lecz oczywistym następstwem potraktowania kościoła chrześcijańskiego jako miejsca reprezentującego zarówno ukrzyżowania, jak i pochowanie i zmartwychwstanie Chrystusa. Pisał o tym już w VIII w. patriarcha Konstantynopola Germanos, który w okresie szalejącego ikonoklazmu, tak pojmował znaczenie symboliczne kościoła:
"Apsyda odpowiada jaskini w Betlejem, gdzie Chrystus się narodził, tak samo jak i jaskini, w której Go pochowano. (...) Święty stół [sanktuarium, Αγία Τράπεζα, prestoł - w kościele prawosławnym ołtarz zwykle bywa oddzielony od miejsca przygotowania Eucharystii] zaś koresponduje z punktem, gdzie Go położono. (...) Cyborium reprezentuje miejsce, gdzie był ukrzyżowany (...), ołtarz koresponduje ze świętym grobem Chrystusa. (...) Ambona manifestuje kształt kamienia przy Grobie Pańskim, zapowiadając zmartwychwstanie Pana".
Przyjmując te przemyślenia za w miarę prawidłowo oddające obecną koncepcję kościoła, właściwie każda świątynia chrześcijańska jest w pewnym stopniu bazyliką Grobu Pańskiego, i to niezależnie od jej kształtu, jak i wezwania. Nie jest to oczywiście nic odkrywczego, ale warto czasami spojrzeć inaczej na miejsce modlitwy i sprawowania mszy jako swoistą kontynuację tego, co w okresie wielkanocnym umieszcza się w pustym grobie położonym zwykle niedaleko prezbiterium.
Zaś wszystkim prawosławnym obchodzącym dzisiaj święta Wielkiejnocy nie pozostaje mi nic innego jak życzyć fantastycznych Świąt i wielu łask Bożych ;) 

niedziela, 8 kwietnia 2012

Średniowieczny Grób Pański - część 2

We wczorajszym wpisie (link) starałem się pokazać, że wiele budowli europejskich czerpie swoje wzory z jerozolimskiej Anastasis. Nie jest to nic dziwnego (ani odkrywczego), że jedna z najważniejszych późnostarożytnych świątyń chrześcijaństwa rozpalała emocje architektów, problem jednak polegał na tym, że w owych "ciemnych wiekach" (jak na szczęście coraz rzadziej określa się czas wczesnego średniowiecza) niełatwo było taki obiekt wznieść. Z natury rzeczy wzorować się należało na mniejszych budowlach, ale przyjrzyjmy się jeszcze dokładniej bazylice Grobu Pańskiego - obiektowi, który swoim wyglądem i strukturą pozwala do dziś pielgrzymom niejako doświadczać niebywałej żarliwości religijnej związanej z Pasją Chrystusa.
Badacze zajmujący się tym okresem architektury wspominają często o tym, jak majestatyczna świątynia mogła być odbierana na przełomie starożytności i średniowiecza. Z jednej strony pozostali w Palestynie Żydzi nie mogli liczyć na ponowne wzniesienie zburzonej w 70 r. n.e. Świątyni Salomona, a jej ruiny stanowiły tylko przejaw dawnej potęgi przygaszonej w rzymskim świecie. Zaprowadzenie wolności religijnej w 313 r. nie spowodowało większej zmiany ich położenia, a budowa na skraju miasta gigantycznego obiektu chrześcijańskiego ewidentnie prowadzić musiała do przyjęcia założenia, że wówczas, w zmienionych warunkach politycznych i społecznych, Cesarstwo wspiera chrześcijaństwo - religię wchodzącą na ścieżkę bardziej konfliktową wobec ortodoksyjnego judaizmu. "Nowe jest wrogiem starego" - zdawał się mówić Konstantyn i św. Helena. Czy zatem wzniesienie Anastasis można byłoby uznać za próbę budowy "Nowej Jerozolimy"? To chyba byłoby zbyt daleko idące założenie, chociaż nowa budowla izolowała w pewien sposób od reszty miasta dwa najświętsze miejsca dla pielgrzymów - Grób Pański i Kalwarię. Znalazła się więc w orbicie zainteresowań nie tylko chrześcijan, ale i innowierców.
I to właśnie innowiercy niszcząc w 1009 r. obiekt doprowadzili do jednego z najbardziej nietypowych zjawisk średniowiecza, jakim był ruch krucjatowy. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć dziesiątki tysięcy rycerzy, chłopów, a nawet dzieci zdążających z całej Europy do mistycznej Ziemi Obiecanej, którą wyobrażano sobie bardziej jako krainę mlekiem i miodem płynącą niż pustynne pustkowia ze słonym jeziorem, w którym nie sposób zatonąć (o wizjach takich krain był już post parę miesięcy temu - link)? A jednak! Fatymidzki kalif al-Hakim, gdy dowiedział się, że w bazylice Grobu Pańskiego odbywa się liturgia ognia (zwana w Polsce zwykle Liturgią Światła) polecił zbadać sprawę i jego fanatyczny muzułmanizm przeważył, gdy doniesiono mu, że w trakcie tego nabożeństwa w "cudowny" sposób na wiernych i mnichów spływa ogień z nieba, od którego zapala się świece. Zburzenie świątyni aż do fundamentów zszokowało przede wszystkim Bizantyjczyków, nadal uznających się za opiekunem kościoła, a wierni pisali, że zniszczono wszystko za wyjątkiem tego, czego nie dało się wywieźć albo zdemolować. Stąd też w nienaruszonym stanie zachowały się kolumny świątyni, które właściwie jako jedne z niewielu elementów budowli dają się z całą pewnością datować na IV w. n.e. Chrześcijanie jednak nie poddali się i przystąpili do naprawy najświętszych miejsc. Co ciekawe, zaczęto nie od Kalwarii czyli miejsca znalezienia Krzyża Świętego, ale właśnie od okolic Grobu Pańskiego. Po raz kolejny ucierpieli na tym Żydzi (zaczynam się powoli zastanawiać, jak oni to robią, że ilekroć dochodzi do jakichś nietypowych politycznych czy gospodarczych zdarzeń, to stają się ich ofiarami...), przeciw którym zwróciła się chrześcijańska opinia publiczna. Wydalono ich z niektórych francuskich miast, a wielką w tym zasługą wykazał się Rodolfus Glaber, mnich z Cluny i Saint-Germain-en-Auxerre i autor słynnego pojęcia o "białym płaszczu kościołów" pokrywającym Francję. Twierdził on, że zniszczenie bazyliki Grobu Pańskiego stanowi efekt spisku przeciw chrześcijanom, jaki mieli zawrzeć Żydzi z Orleanu (sic!). Pasowało mu to zatem to teorii, iż "Apokalipsę św. Jana" należy odczytywać w ten sposób, że diabeł zostanie uwolniony po tysiącu lat. Zniszczenie bazyliki Grobu Świętego było więc jednym z przykładów, że czas ostatecznej walki o władzę nad światem jest bliski... (o jego proroctwach z tego okresu pisałem już w postach o końcu świata tutaj i tutaj; jak widać powoli nietypowe tematy o sztuce pojawiające w tym blogu zaczynają się spajać...). Zbaczając trochę z tematu trzeba przyznać, że ogólnie Żydzi w tym czasie nie mieli w zachodniej Europie łatwo - a to w Limoges w 1010 r. zmuszono ich do religijnej debaty, której skutek można było z łatwością przewidzieć: albo konwersja na chrześcijaństwo, albo wygnanie z miasta, w 1012 r. także pozbyto się Żydów z Moguncji, a sam Glaber opisywał, że zdarzenia z tego okresu połączone były z topieniem i napaściami na wyznawców religii mojżeszowej. Niektórzy jednak badacze dziejów Francji tego okresu wskazują, że wspomniane zdarzenia nie były tylko związane z sytuacją w Palestynie i informacjami od tłumnie odwiedzających Ziemię Świętą pielgrzymów, iż Żydzi niechętnie odnoszą się do chrześcijan. Robert (nazwany notabene później Pobożnym) wyszedł z ideą, by zjednoczyć chrześcijan i Żydów w jedną społeczność, ale aby to w ogóle mogło być możliwe sprawdzić należało, skąd czerpią "wiedzę". I tak dotarto do "Talmudu", który w oczach osoby niezakorzenionej w tradycji judaistycznej jawi się raczej jako magiczna księga niż pismo objaśniające niektóre prawdy wiary zawarte w "Torze". Kiedy więc pod koniec XI w. to Żydów oskarżono o zamordowanie biskupa Trewiru przy pomocy magii sympatycznej, z łatwością można było twierdzić w trakcie procesu, jakie to księgi umożliwiają rzucenie odpowiednich klątw i zaklęć.
Do przyjrzenia się znaczeniu Anastasis brakuje nam zatem jeszcze jednej informacji. Wiemy już w roli tego obiektu, o tym, że w pewien sposób mógł on symbolizować "Nowe Jeruzalem" (jakim potem stanie się prawie każda wzniosła gotycka katedra) czy też "Kościół oblężony" - ostoję chrześcijaństwa otoczoną potężnymi siłami muzułmanów i Żydów. Czego zatem brakuje? Tego, która wersja świątyni przede wszystkim oddziaływała na architektów. W poprzednim poście pojawiła się ilustracja pokazująca renowację obiektu, jaka zakończyła się w 1149 r. i dokonana została przez nowe, chrześcijańskie władze w Palestynie. Architektura tego obiektu wpływała przede wszystkim na budowle XII-wieczne i późniejsze, korzystające z partii centralnych w celu wydzielenia określonych miejsc dla specjalnej liturgii. Co jednak z wcześniejszymi budowlami centralnymi, jak chociażby budowane powszechnie rotundy czy kościoły na planie trójliścia (np. w Kolonii)? Łatwo przewidzieć, że tam gdzie pojawia się poważny problem, tam i pojawiają się rozbieżne stanowiska badaczy. Nie wiadomo bowiem, kiedy odbudowano bazylikę Grobu Pańskiego po zniszczeniach al-Hakina. Najprawdopodobniej obiekt był już wzniesiony ok. 1048 r., co pozwalałoby na przyjęcie, że za odbudowę odpowiedzialny był Konstantyn IX Monomach, niemniej nie sposób wykluczyć, czy czasem odbudowy nie zaczęto już za jego poprzednika - Michała IV, panującego w latach 1034-1041. Czym różniła się ta trzecia już bazylika Grobu Pańskiego od poprzednich? Po raz kolejny postanowiono nie zmieniać tego, co wznieśli poprzednicy, a więc rotundy Anastasis i korytarzowego portyku, a jedynie te dwie partie umocniono. Uczyniono z nich też centrum nowego obiektu zamiast dokonywać rekonstrukcji bazyliki i atrium. Rotunda dzięki temu "otworzyła się" do wewnątrz, a dziedziniec otoczono wieńcem kaplic i to na kilku poziomach.
Zdobycie Jerozolimy w 1099 r. spowodowało po raz pierwszy w dziejach, że świątynia znalazła się bezpośrednio w orbicie sztuki zachodniej Europy, od kilku dziesięcioleci oficjalnie wyznającej odmienną religię niż tereny podległe Bizancjum. Od wschodniej strony dobudowano klasztor kanoników, zmieniono wygląd edikuli poświęconej miejscu złożenia Chrystusa do grobu, ale po raz kolejny nie tknięto kopuły Anastasis. Całość zaś uzupełniły, typowo zachodnie, pomysły, jak romański chór dla pielgrzymów i transept z kopułą. W tym sensie jerozolimska świątynia była trochę zacofana w stosunku do szybkich przemian architektury, jakie zachodziły w tym czasie w północnej Francji, kreujących nowy, bardziej strzelisty styl gotyku. Nie taki jednak był cel budowniczych przenoszących zdobycze kultury francuskiej w Palestynie. Mieli oni bowiem za zadanie ukończyć chór na 50-lecie wyzwolenia miasta, co ostatecznie się nie udało, lecz nie przeszkodziło to kapłanom konsekrować nowej partii budowli. Efekt tego był dość nietypowy - poszerzona kaplica Kalwarii znalazła się we wschodniej części południowego transeptu. To co turyści zwiedzają w chwili obecnej, to głównie XII-wieczna, a nie wczesnośredniowieczna świątynia. Umieszczona obok dzwonnica i tzw. Kaplica Franków świadczą zatem ewidentnie o tym, że celem przebudowy było raczej zachowanie w jak największym stopniu stanu wcześniejszego budowli, ale i zaznaczenie obecności krzyżowców, swoista legitymizacja panowania królowej Melisandy w okresie drugiej krucjaty.
Jak zatem wyglądała ta świątynia w tym okresie? Jeszcze w 1047 r., gdy świątynia miała już być odbudowana, a miały miejsce jedynie prace wykończeniowe, perski podróżnik Nasir-i Khusraw pisał:
"jest wystarczająco duża, by zmieścić osiem tysięcy ludzi w środku i nad wyraz ozdobna, z kolorowymi marmurami, rysunkami i obrazami. Wyściełana jest bizantyjskimi brokatami i malowana. Użyto w niej wiele złota, a w kilku miejscach ukazano Jezusa na osiołku i obrazy innych proroków jak Abraham, Ismael, Izaak i Jakub z synami. Obrazy zawerniksowano żywicą sandaraku [miękka i szklista żywica sporządzana z cyprysów, stosowana w malarstwie temperowym; innymi słowy podróżnik widział po prostu ikony] i pokryto przezroczystym szkłem nieblokującym ich oglądu. Dzięki temu pył i kurz nie uszkodzą obrazów, a każdego dnia specjalnie zatrudnieni oczyszczają szkło. (...) Jest jedno miejsce w kościele pomalowane w dwóch miejscach, by ukazywać niebo i piekło oraz ich mieszkańców; nic na świecie nie może się temu równać. Liczni księża i mnisi stają tutaj, by czytać "Ewangelię", modlić się i odkupić swe winy aktami dewocji w dzień i noc".
A jak wyglądał obiekt po zdobyciu miasta przez rycerzy pierwszej krucjaty? Opis powrotu relikwii Krzyża Świętego z 1099 r. podaje, że prawosławni w obawie przed jej zniszczeniem w trakcie oblężenia miasta schowali ją w atrium, a gdy uroczyście przywrócono relikwię na należne jej miejsce, znajdowała się ona w złotym krzyżu wielkości połowy łokcia (nie była to relikwia zbyt wielka w porównaniu z tymi, jakie kawałki Krzyża Świętego krążyły wówczas po Europie). Jeden z pierwszych pielgrzymów odwiedzających Jerozolimę po jej wyzwoleniu, anglosaski Saewulf (zwiedził miasto w 1103 lub 1104 r.) pisał, że liturgiczny charakter nadano obszernemu dziedzińcowi, w którym ponoć syryjscy chrześcijanie czcili nawet pozostałości po więzieniu, w którym przetrzymywano Jezusa:
"Nieco wyżej znajdowało się miejsce, gdzie znaleziono Krzyż Święty wraz ze starszymi krzyża i gdzie niedługo później wzniesiono wielki kościół na polecenie św. Heleny, ale potem został on do cna zniszczony przez pogan. Poniżej, niedaleko od więzienia, widoczna jest marmurowa kolumna, do której przywiązano Jezusa Chrystusa, naszego Pana, w Praetorium i wybatożono srogimi batami. Obok zaś jest miejsce, gdzie naszego Pana rozebrali żołnierze - jest też miejsce, gdzie koronowano go cierniem i gdzie ciągnięto losy o jego szaty. Powyżej idzie się na Górę Kalwarię, gdzie pierwszy patriarcha Abraham ustawił ołtarz, na którym Bóg poprosił go o ofiarę z własnego syna, i potem w tym samym miejscu Syn Boży, którego Izaak był prefiguracją, sam się ofiarował Bogu Ojcu dla zbawienia świata. Co więcej najwyżej położony kamień na skale jest przedzielony na pół, bo w tym miejscu wbito Krzyż Pański, a nie był on w stanie wytrzymać zabójstwa Stworzyciela, tak jak czytamy w pasji: "i skały zaczęły pękać" [Mt 27,51]. (...) Obok miejsca Kalwarii znajduje się kościół Maryjny, w miejscu, gdzie ciało Pana, zdjęte z Krzyża, zostało namaszczone i zawinięte w całun lub chustę przed jego pogrzebanie. A przed przodem świątyni Grobu Pańskiego, na murze niedaleko Kalwarii, znajduje się miejsce zwane "Kompasem", które nasz Pan Jezus Chrystus samodzielnie oznaczył i określił centrum świata swoją własną ręką (...). Ale niektórzy twierdzą, że w tym miejscu Pan Jezus Chrystus pojawił się wpierw Marii Magdalenie, gdy we łzach go zagadnęła i posądziła o bycie ogrodnikiem, jak podaje ewangelista. Te bardzo święte kaplice [pielgrzym zwie je nieprawidłowo oratoriami] są otoczone dziedzińcem świątyni Grobu Pańskiego od wschodu".
Ten dość długi opis, choć szczegółowy, daje nam jednak dość istotną wiedzę - na początku minionego milenium powszechna była potrzeba przeżywania Pasji Jezusa, jakby była ona stale obecna, a każdy najdrobniejszy jej fragment próbowano powiązać z konkretnym miejscem w Jerozolimie. Stąd też pewnie potrzeba stworzenia w obrębie kościoła miejsc, które z oczywistych względów nie mogły zachować się do XI w., jak pozostałości po przeobleczeniu Jezusa w purpurowe szaty. Tego rodzaju jednak zdarzenia powszechnie pojawiały się w średniowiecznych misteriach i budowanych makietach Grobu Bożego. Ale o tym w dalszych partiach opowieści...

sobota, 11 lutego 2012

Święty Homobonus - patron kupców

Parę tygodni temu jedna z Czytelniczek stwierdziła, że chciałaby, aby na blogu pojawił się ciąg dalszy wpisu o nietypowych atrybutach świętych. Zacząłem zatem szperać w dostępnych mi książkach z ikonografii, by znaleźć coś jeszcze lepszego niż trzy świecące palce i dziupla z kolcami (link). Parę rzeczy udało się znaleźć (i pewnie niedługo coś na ten temat na blogu powstanie), ale przy okazji trafiłem także na pewien artykuł w internecie na temat świętych o... nietypowych nazwach (link). Szybki research i okazało się, że w polskim internecie niewiele o nich wiadomo. A szkoda, bo taki św. Homobonus czy św. Quodvultdeus (Czego pragnie Bóg), to niezwykle istotne osoby dla rozwoju chrześcijaństwa w Italii. O tym pierwszym w dalszej części posta ;)
By zająć się tym pierwszym świętym udajmy się do Cremony, jednej z najstarszych samodzielnych włoskich komun, w której w 1107 r. zaczęto budować romańską katedrę pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Boskiej (Santa Maria Assunta). Trzęsienie ziemi, które miało miejsce dziesięć lat później, wstrzymało budowę i podjęto ją dopiero w 1127 r., kończąc budowę w latach 60. XII w. Wnętrze jednakże nie przypomina prawie w ogóle obiektu romańskiego - jedynym istotnym z końca XII w. jest ołtarz główny poświęcony świętym Archelausowi i św. Irneriusowi, zaś reszta wyposażenia pochodzi co najmniej z XIV w. Ślady swoje w katedrze zostawili także najwięksi okoliczni artyści, do których należał wspomniany przez Vasariego malarz szkoły emiliańskiej Boccaccio Boccaccino. Działający wcześniej w Ferrarze, wykonał w 1497 r. najpierw jeden pomniejszy fresk w tej świątyni, który tak spodobał się miastu i biskupowi, że powierzono mu wykonanie najważniejszych fresków wewnątrz. Jednym z tych ściennych malowideł jest przedstawiony widok tronującego Chrystusa otoczonego przez miejscowych świętych - św. Marcelina i św. Himeriusa z Cremony po lewej stronie oraz św. Homobonusa i Piotra Egzorcystę po prawej (1506). Nas zajmie przede wszystkim biografia tego trzeciego.
Dzieje św. Homobonusa mi osobiście bardzo przypominają ideę św. Franciszka z Asyżu, który jednak jeszcze radykalniej odrzucił dobra materialne tego świata. Nie da się jednak przeprowadzić żadnego dowodu, że św. Franciszek koncepcję swojego cremońskiego poprzednika znał, lecz jeśli przyjrzymy się ich biografii, to z łatwością zauważymy, że czerpią one z postępującej w XII w. wizji majątku jako poważnego przeciwieństwa w drodze do zbawienia. W końcu św. Mateusz pisał w swojej Ewangelii, że "łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego" (Mt 19,24). Zapewne nie bez obserwacji zepsucia moralnego niektórych jednostek temat ten podjęty został już na początku w XII w., gdy św. Honoriusz z Autun podkreślił, że bogacze nie mają właściwie szans na zbawienie, podczas gdy pracujący na roli mogą raczej tego oczekiwać. Piotr Lombard, poczytny zarówno w północnych Włoszech, jak i we Francji, uznał nawet, że kupcy nie mogą wykonywać swojej pracy bez popadania w grzech, a wcześniej Leon Wielki nie mógł zaakceptować pośrednictwa w handlu. W jego ocenie kupowanie czegoś i sprzedawanie po zawyżonej cenie w stanie niezmierzonym niezbyt mieściło się w etosie prawdziwego chrześcijanina i takim ludziom winno się uniemożliwić wstęp do świątyń. Jeśli zaś dodamy do tego kupowanie i sprzedawanie często na kredyt (a więc paranie się lichwą), to trudno się dziwić tym kupcom, u których budziło to poważny dysonans moralny. Jakże zatem wielką musiała być ich radość, gdy w 1199 r. Innocenty III kanonizował pierwszego świętego o kupieckim pochodzeniu - św. Homobonusa z Cremony.
W bulli napisano, że ten zaszczytny tytuł zapisania imienia Homobonusa na liście świętych przypadł mu z racji "czynienia wiele dla biednych, których utrzymywał przy sobie, dbając o nich i goszcząc w swoim domu" i troszczenia się zarówno o żywych, jak i fundując chrześcijańskie pochówki, dla tych którzy dokonali już swojego ziemskiego żywota. Ale co dokładnie ów Homobonus z rodu Tucenghich uczynił, że pojawiał się w miarę często w północnowłoskich ołtarzach od XIII w. aż do XVI w. (np. w przedstawionym powyżej głównym obrazie zamówionym przez cech krawców do ich szkoły w Wenecji - obecnie malowidło znajduje się w Galleria dell'Accademia, będącym najstarszym zachowanym dziełem Bonifazia Veronese (1533))? Ów święty nigdy nie został zakonnikiem i na dodatek był żonaty, nie zaprzestał wykonywania zawodu kupca ani nie rozdał całego swojego majątku bliźnim. W swej radykalności różnił się zatem wyraźnie od swojego bardziej znanego następcy. Ciekawostką jest sposób modlitwy, jakiej się oddawał w trakcie mszy. Rozkładał wtedy ręce i całym swoim ciałem tworzył kształt krzyża, notabene kończąc swoje życie właśnie w trakcie mszy w ten sposób. Z oczywistych względów jedynym powszechnie powtarzalnym atrybutem świętego była sakiewka, chociaż czasami pojawiały się także nożyce czy elementy szaty. Na niektórych bowiem obrazach biedny wyłania się zza świętego niczym wskrzeszony Piotrowin w przypadku św. Stanisława czy żebrak, któremu św. Marcin odciął kawałek płaszcza. Tak jest choćby w obrazie przedstawiającym tronującą Madonnę ze św. Homobonusem, św. Franciszkiem z Asyżu, św. Katarzyną Aleksandryjską i Bernardino da Feltre, wykonanym przez Bartolomeo Montagnę i znajdującym się w berlińskiej Gemäldegalerie.
Zachowanie św. Homobonusa było dość nietypowe w trudnych czasach pewnych przewartościowań kulturowych i społecznych pod koniec dojrzałego średniowiecza, ale podobne zachowania miały powtarzały się w całej Europie. Wspomniany św. Franciszek w 1221 r. napisał, że "właściwie, to nie powinno być używania ani potrzeby istnienia pieniędzy" i uznał je za równoważne pyłowi, a działająca na przełomie XII i XIII w. begina Mary z Oignies znalazła się nawet w kronikach Jakuba z Vitry. Autor ten podał, że po wyjściu za mąż za równie pobożnego begarda co ona sama wraz z małżonkiem przez piętnaście lat opiekowali się chorymi na trąd. Kiedy zaś mąż odszedł w zaświaty, zachowała stan wdowi i rozdała swój cały majątek biednym, żyjąc na krawędzi wygłodzenia i wyniszczenia organizmu.
Czy św. Homobonusa, podobnie jak św. Franciszka z Asyżu, potraktować można jako swoistego kontestatora średniowiecznej struktury społecznej, poszukiwacza powiązania życia świeckiego z religijnym i odnalezienia dla siebie celu w życiu poprzez realizacje cnót i nakazów ewangelicznych? Moim zdaniem nie, przez to, że nie poszedł on tak daleko jak jego bardziej znany następca (o pojawiających się we Włoszech koncepcjach odnośnie nowej formy życia religijnego, mniej zależnego od hierarchii kościelnej pisałem już w serii postów na temat późnośredniowiecznych herezji - link oraz w jednym z postów odnośnie obecności twarzy diabła na fresku Giotta przedstawiającym śmierć Biedaczyny - link). Warto jednak zauważyć, że rozdawanie majątku biednym i pozytywne potraktowanie pieniędzy to dorobek scholastyki dopiero XIII w. - w szczególności Alberta Wielkiego i św. Tomasza z Akwinu. To ten ostatni pisał, że majątki znajdujące się w rękach prywatnych są zazwyczaj lepiej zarządzane, a przez to bardziej dochodowe, co z kolei skutkować może przekazaniem większych środków na biednych. Wspomniał też, że cieszenie się owocami własnej pracy daje zadowolenie, a ono z kolei wpływa na spokój i bezpieczeństwo jednostek. Nie oznacza to jednak, że bogaty ma nie zwracać uwagi na biednych - jak pisał filozof "rzeczy posiadane przez niektórych ludzi w nadmiarze, z prawa natury mają służyć utrzymaniu ubogich". I taki zapewne cel przyświecał św. Homobonusowi, przedstawionemu obok na fragmencie obrazu ołtarzowego z ok. 1420 r. (za autora uznaje się zwykle Pietro di Giovanniego Lianori, chociaż nie jest to do końca pewne, a samo dzieło przedstawiające obok kremońskiego świętego także św. Krzysztofa oglądać można w Musee de Petit Palais w Awinionie).
Chociaż ja osobiście z dzieł ukazujących tego świętego wolę obraz Ludovico Lany z Chiesa Nuova w Modenie (mniej więcej lata 1635-1640). Ale o gustach się nie dyskutuje... Za to przykład ze św. Homobonusa można brać w czasie wypełniania PIT-ów i przeznaczyć 1% na bardziej potrzebujących od nas (skoro wspierać cierpiących i biednych nie chce robić państwo)...

środa, 23 listopada 2011

Diabeł na fresku Giotta (cz. 3)

To już dwusetny post na tym blogu, więc czas wreszcie zakończyć trwającą pół miesiąca sagę o Giotcie. W poprzednich dwóch "odcinkach" było o tym, że sensu cyklu fresków o św. Franciszku, jakie znajdują się w kościele w Asyżu, nie da się zrozumieć bez odniesienia się do ówczesnego pojmowania Biedaczyny zarówno w kwestii religijnej, jak i czysto ludzkiego postrzegania jako "gwiazdy pierwszej wielkości" na terenie środkowych Włoch. Wystarczy bowiem spojrzeć, jak szybko franciszkanie i dominikanie znaleźli sobie miejsce w sercach XIII-wiecznych Europejczyków (od władców po maluczkich), by zrozumieć, jak wielkie zadanie postawiono przez malarzem, który po raz pierwszy miał zaskoczyć swojego przyszłego mistrza rysunkami owieczek na kamyku.
Tym razem warto więc w ogóle się zastanowić, jak wielkie znaczenie w tym kulcie miało odejście Giotto od "maniera greca" i jego niebywały artyzm, oraz na ile wyjątkowe było to tle epoki. Dante dał nam tło odnośnie tematu i mistrza - czas więc przyjrzeć się temu, ile nietypowych elementów Giotto umieścił we fresku. Bo twarz diabła jest jednym z nich.
Ten oto budynek - katedra Santa Maria Assunta w starym, latyńskim mieście Rieti, od którego rozpoczniemy dzisiejszą podróż. Rieti to w sumie fajna, malownicza miejscowość, gdzie na Piazza San Rufo znaleźć można tabliczkę, że tu znajduje się środek Włoch. Wcześniej jednak miasto pełniło istotną funkcję w ramach Państwa Kościelnego, toteż już w 1109 r. przystąpiono do budowy ukazanej powyżej romańskiej bazyliki. Jak jednak na włoskie zwyczaje przystało, w trakcie zmieniono koncepcję na bardziej "nowoczesną" i konsekrowano ją dopiero w 1225 r., zaś ćwierć wieku później zbudowano górującą nad miastem wieżę. To, co nas najbardziej interesuje, to fakt, że w miejscowości tej kilka razy w ciągu swojego życia był św. Franciszek, który dokonał tutaj kilku cudów. Postanowiono go upamiętnić i niedaleko od katedry wzniesiono kościół św. Franciszka, gdzie znajdują się freski, które uznać należy za pierwsze nawiązanie do prac w Asyżu.
Przyjrzyjmy się raz jeszcze chronologii prac w Asyżu. Już od Vasariego wiemy, że to brat Jan de Muro (Giovanni da Murro) miał zlecić Giottowi wykonanie fresków. Niemniej wątpliwości rodzić może dość znaczna różnica stylu między tym, co mamy w Asyżu i w kaplicy Scrovegnich we Florencji. Ja osobiście temu drugiemu zabytkowi za bardzo bym nie wierzył, bo rekonstrukcji niektórych fresków, jaka miała miejsce w poł. XIX w. (choćby w przypadku tamtejszej śmierci św. Franciszka), ale jednak różnica jest zauważalna gołym okiem nawet dla nieprawionego widza. Oprócz tego mamy też wspomniany już w pierwszej części postów fresk z loggii papieża Bonifacego VIII, który zwykle datuje się na ok. 1297 r., a więc tuż przed wykonaniem prac w Asyżu, także dość odmienny stylistycznie. Rodzi się więc poważne pytanie o chronologię, na które niełatwo znaleźć odpowiedź. Jeśli dodamy do tego, że franciszkanie i inne zakony żebracze zyskiwały coraz większe znaczenie w Kościele, czego przejawem był choćby obiór Mikołaja IV wywodzącego się z franciszkanów (1288-1292), to mamy do czynienia z widoczną chęcią rozwoju kultu św. Franciszka we wszystkich możliwych stron.
Donald Cooper i Janet Robson natrafili swojego czasu na pewien traktat zakonny "Religiosi viri" ("Pobożni mężczyźni") z lat 1311-1312, w którym napisane jest, że temu właśnie papieżowi zawdzięczać należy polecenie wykonania obrazów w kościele, które dały wzbudzający podziw efekt ("sumptuositatem magnam"). Czy jednak o freski ze św. Franciszkiem chodzi, czy też o wcześniejsze prace Giotta lub Cimabuego nie mamy żadnej informacji. Nie wiemy też, czy w ogóle było to za czasów piastowania przez Mikołaja IV zaszczytnego urzędu Głowy Kościoła. Załączone do poprzedniego posta ilustracje były luźno związane z tekstem, ale nie były przypadkowe. W sztuce bowiem ewoluowało spektrum tematów, jakie uważano za najważniejsze w przypadku św. Franciszka. Przede wszystkim widać to na przykładzie cudów, które u Biedaczyny z Asyżu następowały zarówno za życia, jak i po jego śmierci. I tak w XIV w. rzadziej podejmowano temat widzenia św. Franciszka przez inne osoby, gdy cieszył się chwałą niebieską. To zaś może być wyznacznikiem przy datowaniu poszczególnych obiektów. Ze wszystkich trzech zachowanych cykli w Asyżu, jakie powstały na pewno po publikacji żywotu św. Franciszka pióra św. Bonawentury, dwa nie przedstawiają cudów pośmiertnych, choć na jednym z nich jest taka wątpliwość. Chodzi mianowicie o scenę uzdrowienia jakiegoś mężczyzny. Prawdopodobnie jest to wyleczenie chorego na trąd, choć niektórzy widzą w tym pomoc udzieloną już pośmiertnie przez zakonnika niejakiemu Bartłomiejowi z Narni.
Wyjaśnienie tego problemu wydaje się oczywiste. Giotto stworzył bowiem cykl fresków składający się z tak wielu scen, że przy tworzeniu późniejszych wizji dziejów św. Franciszka z niektórych tych scen trzeba było zrezygnować. Pomijano więc zwykle te mniej doniosłe i bardziej "niewiarygodne", a więc cuda pośmiertne, koncentrując się na jego ziemskim życiu. Porównywalne pod względem wielkości są tylko cykle z Castelvecchio Subequo i oczywiście klasztoru Santa Croce we Florencji, ale ich zniszczenie jest tak znaczne, że w tych nielicznych scenach, które rozpoznano, nie odnaleziono fresków ze scenami pośmiertnymi. Jednakże w górnym kościele w Asyżu warto przyjrzeć się pewnej dość zniszczonej scence. Przedstawia ona kobietę, którą św. Franciszek ożywia na chwilę, by mogła się wyspowiadać. Temat ten stał się dość popularny w kolejnym stuleciu, ale był zupełnie inaczej komponowany. Bez odpowiedzi pozostaje jednak pytanie dlaczego, skoro w innych scenach wyraźnie inspirowano się rozwiązaniami obecnymi u Giotta. I czy wam nie przypomina to sceny z "Boskiej komedii" Dantego, gdzie św. Franciszek przychodzi do Guida de Montefeltro, by wreszcie ten wypowiedział wszystkie swoje grzechy i wyraził szczerą skruchę?
Być może zatem diabeł jest takim właśnie elementem, na jakimś etapie obecnym w legendach czy podaniach o świętym Franciszku, który potem nie znalazł naśladowcy. A właściwie znalazł, ale w zupełnie inny sposób. Udajmy się więc do Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, by zobaczyć gołą ścianę. To na niej powinna wisieć pierwsza wersja "Męczeństwa św. Sebastiana" Andrei Mantegni, która właśnie pojechała na czasową ekspozycję do San Francisco (ale niedługo wraca). Od czego jednak są fotografie... ;)
To malowidło na desce o wymiarach 68 na 30 cm powstało prawdopodobniej w latach 1457-1458, chociaż lepiej dla bezpieczeństwa twierdzić, że przed 1460 r. Ukazuje ono w pełni, jak wiele Mantegna już od początku swojej twórczości czerpał z filozofii rodzącego się humanizmu. Podpisał się greckimi literami na obrazie, doczepił męczennika do studiowanej przez niego antycznej kolumny, przedstawił kilka alegorycznych postaci oraz pozostałości reliefu także inspirowanego pracami starożytnych. Wreszcie dodał element w postaci jeźdźca na koniu w chmurze w lewym górnym rogu. Do niedawna uważano, że jest to najstarsze ukrycie postaci ludzkiej w chmurze od czasów antycznych i jedno ze starszych z ukryciem takiej postaci w ogóle. Vasari onegdaj krytykował żyjącego mniej więcej w tym samym czasie Piero di Cosimo za analogiczne udziwnienia. W przypadku Mantegni jest to jednak o tyle dziwne, że kilkadziesiąt lat później, tworząc znajdujący się obecnie w Luwrze "Triumf cnót", także skorzystał z tego rozwiązania. W jedną z chmur wtopił męską twarz, spoglądającą na alegoryczne istoty bytujące w innej z chmur. Czyż nie przypomina to pomysłu Giotta z diabłem patrzącym na anielice? Wyjaśnienie tego problemu leży prawdopodobnie w zagadnieniu metamorfozy i to artysta pragnął podkreślić. Stąd też pewnie zaciekawienie, jakie te dwa obrazy sprawiły u Benuela. Reżyser "Psa andaluzyjskiego" zainspirowany nawet tym rozwiązaniem poprosił Salvadora Daliego, aby wykonał jego portrety, w których wyłania się z chmury. Fragment tej fascynacji dostrzegamy też w tym sławnym filmie, gdy chmura w pewnym momencie nachodzi na tarczę księżyca.
Metamorfoza w ujęciu Mantegni musiała mieć jednak inne znaczenie niż w przypadku surrealistycznego artysty. Raczej w tej sposób malarz próbuje wskazać dwa elementy, które naśladuje - przede wszystkim Naturę jako matkę wszechrzeczy (w tym sztuki) i sztukę antyczną jako źródło wiedzy, jak ową naturę najpełniej przedstawić przy pomocy pracy ludzkich rąk. Jak widać jest to idea jak najbardziej renesansowa i bodaj żaden artysta przed Mantegną nie czynił tego w sposób tak oczywisty, a jednocześnie enigmatyczny pod względem wizualnym.
Namalowany przed 71-letniego artystę obraz jest pod względem inspiracji naturą jedną z najlepszych prac A. Mantegni. Można nawet powiedzieć, że widać u niego jeszcze lepszą obserwację zjawisk atmosferycznych niż w "Męczeństwie św. Sebastiana". Chmury przedstawiane przez niego to cirrocumulusy, chociaż raczej przychylić należałoby się do zdania, że połączył najciekawsze elementy cirrusów i cumulusów. Co więcej odnieść można wrażenie, że to w sztuce grecko-rzymskiej poszukuje wiedzy, jak te chmury najlepiej przedstawić, a nie w bezpośredniej obserwacji natury. Przypomina to kazus, jaki swojego czasu przytoczył Ernst Gombrich zastanawiając się, dlaczego niderlandzcy artyści przedstawiali wieloryby z uszami. Taka bowiem była konwencja i mimo, że mieli styczność z waleniami, które zagubiły się gdzieś między jedną a drugą tamą w Holandii nie dostrzegli, że te płaty wokół głowy to płetwy lub masy skóry przykrywające skrzela, lecz dalej ukazywali morskie stwory z uszami.
Wracając do Mantegni, łatwo zrozumieć, dlaczego tego rodzaju pomysły zyskały sobie fanów w postaci choćby wspomnianego Luisa Benuela czy Marcela Prousta. Chociaż można to rozumieć także w inny sposób,  jak uczynił to swojego czasu Horst Waldemar Janson w księdze pamiątkowej poświęconej Erwinowi Panofsky'emu. Jednego zdaniem siła (i pęd), z jaką rycerz na koniu "wpadł" w obraz jest tak znaczna, że wskazywać może tylko na krótkotrwałość życia ludzkiego. Mantegna miałby więc podkreślić, że życie zaczyna się dość szybko, trwa tylko nieco dłużej, a śmierć jest tylko momentem w dziejach ludzkości. Czy taki byłby zatem cel także u Giotta? Twarz na chmurze także zdaje się pojawiać jakby przypadkiem, zupełnie niezależna od reszty obrazu. Giotta mógłby zatem sugerować, że pomimo tak wielu cudów św. Franciszka, tego, że był wybranym dzięki łasce Boskiej do osiągnięcia tego, czego nie dostąpił nikt przed nim (jak choćby stygmaty), a także wskrzeszania zmarłych, jednak nieubłaganym elementem jego ziemskiego losu była śmierć, która jednak pozwoliła dostąpić wiecznej chwały. Niemniej tego rodzaju interpretacja ze względu na skąpy materiał dowodowy, pozostaje jedynie w sferze teorii, które niezmiernie trudno byłoby zweryfikować.
Innymi słowy, nie można bez cienia wątpliwości wyjaśnić, co autor miał na myśli umieszczając diabła w chmurze. Wiadomo, że wówczas uważano, że diabeł jest stale obecny przy śmierci nawet najświętszych i najpobożniejszych ludzi, ale czemu akurat na chmurze? Pomysłów może być kilka - od ściśle wizualnych po związane z religią albo nawet refleksją nad życiem. Ja spróbowałem przedstawić tylko kilka, lecz może są jeszcze jakieś inne, na które nie dane mi było trafić. Chociaż moim prywatnie zdaniem najbardziej prawdopodobne jest powiązanie tego diabła z filozofią obecną w zakonie franciszkańskim na przełomie XIII i XIV w. Może to odwołanie do nowych, zbyt ortodoksyjnych zakonów i "mieszania" szatana w rozumieniu dorobku św. Franciszka już od chwili jego śmierci? Miałoby to analogiczny sens, jak przedstawienia diabła przy ukrzyżowaniu Chrystusa na wzgórzu Golgoty. Niemniej nie trafiłem na tekst, który w pełni by to uwiarygadniał... Być może tym zabłyśnie któryś z Czytelników (lub któraś z Czytelniczek), czego szczerze mu (jej) życzę ;)

poniedziałek, 19 września 2011

Łaciata krowa i kocia dziura

O tym, że Włochy obfitują w zabytki, nie trzeba nikogo przekonywać. Wiele z nich jednak jest na tyle nietypowych, że już z samej nazwy nie sposób przejść obok nich obojętnie. Dzisiaj będzie o dwóch takich obiektach - jednym obrazie sztalugowym z XV w. i XII-wiecznym kościele w niewielkiej miejscowości na Sardynii. W przypadku obydwu ich powstanie jest w mniejszym lub większym stopniu związane ze zwierzętami, dzięki którym noszą one swoje "chwytliwe" nazwy. Z tych przyczyn pierwszą pracą, którą się zajmiemy jest Madonna od kociej dziury (Madonna della gattaiola), by potem cofnąć się kilka wieków wstecz i odwiedzić Kościół Świętej Trójcy od Łaciatej Krowy.
Przedstawione obok malowidło Maryi nie powala na kolana pod względem artystycznym, chociaż nieznanemu z imienia malarzowi udało się uchwycić delikatną urodę Matki Boskiej. Hieratyczna kompozycja z nadmiernie wydłużoną postacią umieszczona została na tle zbyt jaskrawej tkaniny, która odciąga uwagę od pobożnej postaci. Dzieło to pod względem rozwoju ikonograficznego głównego motywu daje się sytuować w poł. XV wieku i tak moim zdaniem jest słusznie datowane. Artyście brak jednak było wirtuozerii, jaką przejawiali tworzący wtedy wielcy malarze, jak Jean Fouqeut czy Enguerrand Charonton. Także w porównaniu z pracami Fra Angelica czy Fra Filippo Lippiego malowidło to uznać należy za dalekie od ówczesnych osiągnięć wczesnego renesansu. Nie inaczej musieli myśleć ówcześni. Praca obecnie wisi w kościele San Giorgio w Montemerano niedaleko Grosseto. Właściwie kościół ten jest znany tylko z tego malowidła, chociaż od XV do XVIII w. pokryto wnętrze świątyni inspirującymi freskami i malowidłami naściennymi.
Zjawiając się w tym mieście przeciętny turysta trafia na plac, z którego dostrzegalne jest przede wszystkim średniowieczne założenie murów, przypominające typową toskańską twierdzę. Idąc w stronę głównej miejskiej bramy (poświęconej właśnie św. Jerzemu) nie sposób pominąć kościoła, gdzie wisi wspomniany obraz. Nawa główna koncentruje uwagę wiernego ku złotemu tabernakulum z XVIII wieku z relikwiami Krzyża Świętego. Za nim zaś umieszczono ołtarz główny z pentaptykiem z 1458 r. (Sano di Pietro, "Madonna z Dzieciątkiem i świętymi" - link). By dotrzeć do "Madonny z kocią dziurą" należy się cofnąć z powrotem do nawy głównej i w jej drugim przęśle od strony prezbiterium ominąć przepastny wczesnobarokowy ołtarz. Wtedy to oczom ciekawskiego odbiorcy jawi się poszukiwane usilnie malowidło.
Malarz nie jest znany, toteż przydano mu niewiele mówiący przydomek Mistrza z Montemerano. Ciekawsza jest jednak legenda związana z obrazem. Podobno kiedyś po wielodniowych ulewach zniszczeniu uległy drzwi lokalnego spichlerza. Miasto stanęło zatem na skraju zagrożenia głodem, toteż postanowiono jak najszybciej zakryć wejście. W tym celu, w oczekiwaniu na wykonanie nowych drzwi, podjęto decyzję, by wykorzystać wspomniany obraz. Dalej legenda opowiada o tym, że właściciel sklepu, z którym powiązany był skład żywności, postanowił z szacunku dla własnego kota wydrążyć dziurę, by zwierzę mogło wbiegać do spichlerza i łapać myszy, jakie się tam zalęgły. Jak widać zatem doszło do niesłychanego świętokradztwa, w którym tym razem kot był górą nad Matką Boga ;) Niemniej legenda nie podaje, czy ostatecznie nowe drzwi zostały przygotowane do spichlerza, zaś sam obraz wyjęto z zawiasów dopiero w latach 20. ubiegłego wieku.
Przy okazji zauważono, dlaczego kompozycja obrazu jest taka nietypowa. Madonna w owym geście pobożności i książką pojawia się przede wszystkim w scenach Zwiastowania, co pokazywać ma, że oderwana została od nabożnych czynności zupełnie niespodziewanie. Pozbawienie obrazu jego utylitarnej roli pozwoliło przyjrzeć się mu dokładniej, by dostrzec, że aby dopasować malowidło do wymogów pomieszczenia nie wahano się je mocno przyciąć i usunąć przynoszącego nowinę Gabriela.
Opuśćmy jednak ten region, o którym jeszcze do początków XX wieku mówiło się, że to "obszar błot i bagien, z dzikimi stadami, koniuchami, bandytami", jak pisał Guido Piovene (Anna Maria Goławska, "Toskania, Umbria i okolice: przewodnik subiektywny", Warszawa 2009, s. 194). Udajmy się do wyspy piratów, a więc na Sardynię. Już w czasach starożytności rozbójnicy ci upodobali sobie skaliste wybrzeża Korsyki i Sardynii, by stamtąd dokonywać ataków na Pisae. Właśnie to miasto, które potem przerodziło się w Pizę i wytrwale walczyło z Florencją i Genuą o dominację nad zachodnią częścią basenu Morza Śródziemnego, finalnie przejęło kontrolę nad Sardynią. Wcześniej jednak lokalna ludność poddawała się dzielnie politycznym zakusom. Na początku IX wieku kilka arabskich ataków zakończyło się bolesnymi porażkami muzułmanów, ale już w pierwszych wiekach kolejnego tysiąclecia siła wyspy zaczęła słabnąć i znalazła się ona w orbicie wpływów Pizańczyków. Ci zaś wiele wynieśli ze swoich starożytnych doświadczeń i nie byli wiele lepsi. Roger z Hoveden, XII-wieczny kronikarz opisujący dzieje trzeciej krucjaty, tak pisał o mieszkańcach Pizy, na których natknął się ze swoją flotą król Filip II: "Pizańscy piraci dość często pojawiają się na wybrzeżu. Król pojmał ich cztery galery, ale piraci uciekli w stronę wzgórz". Dalej zaś autor nie omieszkał dodać, że ludność wiejska się wyludniła w obawie właśnie przed piratami i dawne mury obronne nie były przed nimi prawie żadną osłoną.
Niemniej to z tym okresem pizańskiej podległości (oraz wcześniejszym podzielenia Sardynii na kilka księstewek) wiązać należy drugi interesujący nas obiekt. Bazylika Trójcy Świętej od Łaciatej Krowy znajduje się w Codrongianos w na północy wyspy i jest jednym z najważniejszych kościołów romańskich. Ukończono ją w 1116 r., rozbudowując wcześniejszy klasztor i następnie przekazując go kamedułom. Wpływy toskańskie widoczne są przede wszystkim w fasadzie, która jest bardzo zbliżona do pomysłów toskańskiego wybrzeża, stąd też przyjmuje się, że mogła powstać przy udziale architektów i rzeźbiarzy z Lukki. Całość zaś wieńczy strzelista kampanila - tradycyjnie zbudowana poprzedniczka słynnej wieży w Pizie. Czas zatem przejść do kolejnej legendy, która uwieczniona została przedstawieniem klęczącego bydlątka na jednym z kapiteli. Zwierzę spogląda na zwiedzającego z góry, a jednocześnie przedstawione zostało tak dystyngowanie, że ma się wrażenie, że to raczej potężny lew z Werony czy Ferrary - link).
Wnętrze pokrywa cykl fresków z XIII w., który jest jedynym zachowanym na terenie Sardynii z czasów średniowiecza. Ale to jednak legenda nadaje temu miejscu charakter wręcz "magiczny". Constantino I Lodugoro, diuk (książę) Torres, któremu podlegała północno-zachodnia część wyspy miał wraz ze swoją żoną wizję podczas modlitwy w kaplicy uprzedniego klasztoru San Gavino. Oboje bardzo starali się o dziecko (przyszłego Gonario II), a jak wiadomo w średniowieczu nie znano lepszych form spełnienia tego pragnienia niż usilna modlitwa (vide: sytuacja z Krzywoustym...). W trakcie snu diukowi przyśnił się anioł, który poinformował, że pielgrzymka była bezcelowa, bo żona już była w ciąży. Uradowany książę postanowił zatem w tym miejscu, gdzie pojawiła się wizja, wznieść wspomniany romański kościół. W wyniku zatem prawie trzyletnich starań zbudowano wspomniany obiekt, zaś klasztor popadł w ruinę i niektóre jego zabudowania z czasem przekształcono w stodoły dla pobliskich pasterzy.
Jest jednak inna wersja tej historii, która wreszcie wiąże kościół z jego tajemniczą nazwą. Ponoć jeden z pasterzy zauważył, że bydlątko zachowywało się nietypowo w miejscu, gdzie obecnie stoi kościół. Poinformował o tym swojego pana, który w przypływie pobożności miał wznieść tę świątynię. Osobiście jednak uznaję tę legendę za mniej wiarygodną i powstałą chyba raczej po to, by wyjaśnić nietypowe przedstawienie krowy na kapitelu. Jaki jest jednak związek owej krowy z bardzo rozbudowanym cyklem pasyjnym w absydzie kościoła, obecnie na Sardynii tylko Bóg raczy wiedzieć... Prawdopodobnie jednak wiązać go należy z przybyciem kamedułów, wyraźnie w ten sposób nawiązujących do swoich świątyń w okolicy Pizy. Nadal jednak istnieją spory, czy przedstawienie to wiązać z okresem wznoszenia kościoła czy jednak z uwagi na pewne analogie do krucyfiksu z San Sepolcro datować raczej na ostatnie dziesięciolecia poprzedzające rok 1200, zwłaszcza że i sama fasada daje się wiązać z latami 1180-1200.
Kolejne dwa obiekty jak widać czekają na swoich badaczy, a które dotąd traktowane były z racji zwyczajowych nazw raczej jako ciekawostki. Czy jednak dowiemy się, jak to było z myszą lub krową? Na to bym nie stawiał, ale może uda się odkryć tożsamość Mistrza z Montemerano lub chociaż, jakie znaczenie miało dla wystroju rzeźbiarskiego i malarskiego sardyńskiej świątyni przekazanie jej kamedułom.

wtorek, 14 czerwca 2011

Ostatni bastion feudalizmu

Dzisiejszy post będzie o Sarku, małej zamieszkałej przez około 600 osób wysepce położonej niedaleko Guersney (stolica Wysp Normandzkich). Sam Sark jest bodajże najciekawszym miejscem ze wszystkich wysp, chociaż niekoniecznie pod względem architektonicznym czy artystycznym. Wystarczy podać tylko kilka faktów, które nawet u największego ponuraka wywołać muszą radosne drżenie kącików ust. Przykładowo na wyspie obowiązuje zakaz poruszania się samochodami oraz… helikopterami, toteż w powszechnym użyciu są bryczki, rowery oraz kilka traktorów. Na tych 5,5 kilometrach kwadratowych skalistej przestrzeni u wybrzeży Francji (chociaż należy do Wielkiej Brytanii) miały miejsce niedawno przekształcenia prawne, które spowodowały, że dependencja ta finalnie parę lat temu odeszła od feudalizmu. Nas jednak przede wszystkim zainteresuje architektura Wysp Normandzkich i kilka obiektów, które warte są odwiedzenia przez potencjalnych turystów (w sumie głównie z tego owe wyspy żyją).
kościół św. piotra w sarkuOto w sumie jedna z dwóch najbardziej interesujących budowli, jakie w ciągu kilku godzin zwiedzi turysta, obchodzący wyspę wzdłuż i wszerz. Wydawać by się mogło, że ów anglikański kościółek nie powala: zwykła kamienna budowla z niezbyt udaną wieżą i znikomymi walorami artystycznymi. Takich obiektów bez problemu znaleźć można wiele, odwiedzając wioski europejskie i ich budowle religijne. Co czyni więc kościół św. Piotra w Sarku wyjątkowym?
Szczerze mówiąc moim zdaniem kontekst i fakt, że ta wzniesiona własnym sumptem w 1820 r. budowla (jak widać niezbyt w tym zakresie mieszkańcy rozwinęli się od czasów późnego średniowiecza) jest jedynym miejscem, gdzie spotyka się cała 600-osobowa społeczność wyspy. Ba, nawet ostatnio msze zaczęto odprawiać po angielsku, jako że jedynie najstarsi mieszkańcy (w liczbie sztuk: 20) potrafią posługiwać się lokalnym dialektem – sercquiais. Sam zaś kościół zaświadcza o wielowiecznych związkach wyspy z chrześcijaństwem, jako że już w 565 r. założono tam klasztor, który przetrwał aż do XIV w. Wcześniej wyspa była w posiadaniu Rzymian, którzy zdobyli ją od Wenetów.
Wyspa, która w staroangielskim dosłownie znaczy “haleczka” lub “koszulka”, przetrwała nawet epidemię ospy, która wytrzebiła ludność, a z samego miejsca uczyniła piracką przystań. Kiedy jednak ponownie ją zasiedlono udało się wrócić do dawnej tradycji, właściwie do końca minionego wieku niepodlegającej większej ewolucji. Oczywiście nie odbywało się to bez problemów – wyspa zbuntowała się przeciw brytyjskiej Koronie w okresie Rewolucji Francuskiej (jak widać wpływy Bretonii rozciągały się także na pobliskie morskie terytoria), a w trakcie II wojny światowej okupowali ją Niemcy (chociaż znany aktor David Niven, weteran walk w Kanale La Manche, twierdził, że żadnego nazisty na Sarku w latach 1940-1945 nie było). A, i byłbym zapomniał! W 1990 r. francuski fizyk nuklearny Andre Gardes postanowił przeprowadzić jednoosobową inwazję, ale udało się na szczęście go powstrzymać. W sumie warto na takie miejsce się połasić, gdzie nie ma rozwodów (ale jest stale obowiązujące, choć niepraktykowane “prawo pierwszej nocy”) ani podatku VAT. Fizyk pojawił się tam z bronią półautomatyczną i na całej wyspie rozwiesił ulotki, że wraz z nastaniem południa przejmuje Sark. Kiedy więc spoczął po tej wytężonej pracy na ławce i odłożył broń, został pochwycony przez jedynego na wyspie konstabla (notabene pełniącego swoją funkcję jako wolontariusz bez wynagrodzenia). Na marginesie dodać należy, że misja Andre mogłaby się udać, gdyby do inwazji przystąpił nieco wcześniej. Akurat pech chciał, że wspomniany konstabl wrócił na Sark z wakacji. Ale nadal nie wyjaśniłem jak doszło do tego, że fizyk odłożył broń. Tak naprawdę nie odłożył, lecz właściwie oddał konstablowi. Nieznany mi z imienia bohater wyspy podszedł bowiem do agresora i zaczął wychwalać pod niebiosa spluwę, jakiej od czasów nazistów wyspa nie widziała. Garnes stracił na chwilę czujność i nawet nie zauważył, kiedy tubylec przechwycił magazynek i tak oto inwazja zakończyła się niepowodzeniem…
budynek seniora sarkuBudynek seniora Sarku (tzw. Le Seigneurie) to drugi obiekt warty zainteresowania. To właściwie on jest głównym miejscem turystycznym, a żona głównego administratora wyspy dba o ozdobny ogród, konkurując w tym zakresie z pozostałymi mieszkankami Sarku. Tym, co wyróżnia to miejsce jest jego splendor w stosunku do pozostałych zabudowań. Większość budowli stanowi bowiem typowa dla angielskich wysepek architektura jednorodzinna, rzadko osiągająca więcej niż dwie kondygnacje. Tymczasem dom seniora różni się także tym, że pełni on również funkcję siedziby wszelkich instytucji administracyjnych i miejsce zgromadzeń lokalnego “wiecu”. Najłatwiej wyjaśnić jego znaczenie na przykładzie innego miejscowego zwyczaju, będącego pokłosiem feudalizmu.
Clameur de Haro to istniejący do dziś odpowiednik instytucji znanej wielu organizacjom plemiennym lub na wczesnym etapie rozwoju państwowego. Zwykle taki obyczaj oznaczał, że osoba, która z jakichś powodów poniosła krzywdę lub szkodę, mogła odwołać się do opinii wiecu, który mógł ją wesprzeć bądź uznać, że rzeczywiście ponosi ona winę za to, co ją spotkało. Taka instytucja zachowała się na Sarku, gdzie osoba, której wyrządzono krzywdę może udać się pod budynek seniora i zawołać w lokalnym języku “Haro, Haro, Haro! A mon aide mon Prince, on me fait tort!”, co oznacza mniej więcej “Haro, Haro, Haro! Wspomóż mnie, mój Książę, bo mnie pokrzywdzono!”. Co taka instytucja daje? Przede wszystkim powstrzymuje ona dalsze zachowanie osoby, która tak w jakiś sposób w stosunku do wołającego się odniosła. Z drugiej strony lokalny sąd (składający się głównie z potomków najstarszych rodzin na wyspie) zobowiązany jest rozpatrzeć sprawę w przeciągu 24 godzin. Jeśli zaś sprawa wykracza poza jego jurysdykcję, to przekazuje ją Królewskiemu Sądowi w Guersney (tak a propos to jest ten sąd jest jedynym, który może rozwieść mieszkańców Sarku). Instytucji Clameur de Haro się jednak nie nadużywa - ostatni raz wykorzystano ją w latach 70. w trakcie sporu o płot.
little chapel - guersney (st. andrew)Z łatwością pewnie każdy Czytelnik dostrzega, że liczba zabytków w Sarku nie robi jakiegoś większego wrażenia. A jednak warto, kiedy już przejedziemy się wszystkimi traktorami mieszkańców, obejrzymy jak mieszkańcy podróżują po zmroku z latarkami (bo nie ma świateł ulicznych), kupimy pamiątki lokalnymi funtami i sprawdzimy, czy Sarczanie respektują obowiązek posiadania muszkietu przez każdą rodzinę dla obrony wyspy, popłynąć na większą wyspę, której Sark podlega. Tzw. Little Chapel w miejscowości St. Andrew na wyspie Guersney, stanowiąca mikroskopijną kopię sanktuarium w Lourdes, jest bodaj najciekawszym zabytkiem ze wszystkich znajdujących się na Wyspach Normandzkich. Obiekt ozdobiony różnokolorowymi kamieniami i pomalowanymi muszelkami potrafi zaskoczyć każdego odwiedzającego, a na swojej oficjalnej stronie internetowej to powstałe w 1914 r. dziełko reklamuje się jako “prawdopodobnie najmniejsza kaplica na świecie”. Ja jednak pragnę na zakończenie wpisu wrócić do wspomnianego na wstępie kościoła św. Piotra. Samo wezwanie jest nawiązaniem do podobnej, znajdującej się na Guersney XIV-wiecznej świątyni oddanej pod opiekę “księciu Apostołów”. Budowlę wznoszono od ok. 1375 r. (poczynając od południowej nawy) i niejako wyznaczyła ona standardy budownictwa na Wyspach Normandzkich. Dopiero pod koniec XIV w. zaczęto budować resztę, by kościół św. Piotra na Guersney ukończyć w kolejnym stuleciu. Ale oczywiście jak każdy obiekt na Wyspach kościół ten pełen jest niespodzianek…
I tak, trzynaście znajdujących się na wieży dzwonów potrafi stworzyć największy hałas ze wszystkich obiektów, jakie odnaleźć można na Wyspach Normandzkich. Co więcej, wydawać by się mogło, że w środku tak prestiżowej świątyni znajdziemy pochówki najwybitniejszych (lub chociaż najbogatszych) mieszkańców, zwłaszcza że opłata za pochówek wynosiła tylko jednego funta. Wchodząc jednak do kościoła natknąć się możemy jedynie na nagrobek Pierre’a Brehauta zmarłego w 1574 r. Także obecnie świątynia z trudem wiąże koniec z końcem. Dopiero w 1929 r. zamieniono lampy naftowe na żarówki, ale koszty energii elektrycznej były tak duże, że postanowiono wyprzedać żarówki poza dwiema. Reszta znajduje się w posiadaniu mieszkańców, którzy składają się na koszty poboru energii… Uwagę zwiedzającego może też zwrócić nagrobek wielebnego Jeana Percharda, który w 1. poł. XVII w. był najbardziej wpływową personą na wyspie. Także z nim wiąże się ciekawa historia. Otóż, kiedy jego żona zmarła w 1616 r., niejaka Collette Dumont przyznała się na torturach, że to ona spowodowała śmierć wybranki duchownego. Co więcej potem dodała, że także jej “zasługą” było doprowadzenie na łono Abrahama jednego z poprzedników J. Percharda. Efekt był taki, że Collette wraz ze swoimi dwiema córkami spłonęła na stosie, a wielebny pochowany został kilkadziesiąt lat później (w 1653 r.) przy północnej ścianie kościoła. Jak widać, nawet takie niewielkie, sielskie wysepki, miały swoje czarownice…
Ogólnie Sark stanowi fascynujące miejsce jako przykład tego, jak wiele średniowiecznych i nowożytnych zwyczajów zachowało się we współczesnej Europie. A jednak żałować pozostaje, że na tej wyspie (jak i na sąsiednich należących do archipelagu Wysp Normandzkich) jest tak niewiele zabytków mogących stanowić wizualne uzupełnienie tej historii. Warto jednak takie miejsca odkrywać, by poczuć, że w niektórych częściach świata czas jeśli się nie zatrzymał, to przynajmniej w znacznej mierze zwolnił…