Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jan Steen. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jan Steen. Pokaż wszystkie posty

sobota, 15 września 2012

Najsłodsze malowidła

Powrót do powakacyjnej rzeczywistości przebiega na tyle pomyślnie, że lenię się całe dnie zamiast pisać posty na blogu. Czas więc nadrobić zaległości, więc pochwyciłem tabliczkę czekolady, siadłem przed kompem, wyjąłem kilka książek, zrobiłem dwugodzinny research… już miałem skrobnąć co nieco o XIX-wiecznej fotografii we Florencji, gdy… tabliczka mnie olśniła. Co prawda nie błyszczała szczególnie kusząco w świetle nocnej lampki (trudno jej się dziwić – w końcu to “łaciata” czekolada), ale zainspirowała. Dlaczego jeszcze nie pisałem na blogu o słodyczach? Nieodłączny element mojego życia, jak i pewnie wielu Czytelników, też miał swój epizod w sztuce. I to nie byle jaki! Niderlandzcy i niemieccy malarze zafascynowani tym, co zaczęło się pojawiać na ich stołach od końca XVI w., nie omieszkali pominąć cukru. Produkt, który dziś jest w każdym domu (choć to ponoć biała śmierć i “zło wcielone”) do tego czasu traktowany był jako lekarstwo i ze względu na cenę używany jedynie przez najbogatszych. Przyjrzyjmy się zatem nieco owej słodyczy.

georg flegel - martwa natura z chlebem i słodkościami

Jednym z obrazów, na widok którego (takiemu żarłoczkowi jak ja) zaczyna cieknąć ślinka jest ten obraz Georga Flegela “Martwa natura z chlebem i słodkościami”, znajdujący się we Frankfurcie nad Menem. Urodzony w Ołomuńcu artysta w tym niemieckim mieście dokonał żywota. Nim jednak zasmakował słodkiego, wiecznego żywota na ziemskim padole spróbował nieco nowego przysmaku, który podbijał stoły bogatych biesiadników. Poza chlebem każdy jadalny produkt ukazany na obrazie obok pokryty został warstwą kandyzowanego cukru. Gruszki pokryte cukrem czy owoce umieszczone w misce sugerują zatem pełnię słodyczy, jakiej dostępuje ich właściciel. Nawet motyl ubrudził sobie skrzydełka okruszkami cukru, próbując zasmakować w tej obfitości. Jak jednak na typową martwą naturę przystało, Flegel nie uczynił tego bezcelowo. Badacze dopatrują się w pokrytych cukrem owocach dwóch liter – O, które jest dość łatwo widoczne przy stopce kielicha i A, nieco pochylonej litery między chlebem a dolną krawędzią obrazu. Odniesienie do “Alfy i Omegi” jest więc jednoznaczne, aczkolwiek na pozór dziwne, zwłaszcza że chleb i wino kojarzą się raczej z innym aspektem Chrystusa. Czy cukier zatem został tutaj potraktowany jako zapowiedź szczęśliwości wiecznej? Odniesienia do świata zmysłowego stają się tu zatem czymś pozytywnym, pokazują, że można zasmakować w radości po śmierci jeszcze zanim ona nastąpi.

Można też zaryzykować inną tezę. Łakocie przywołały owady, które niechybnie zaczną się nimi karmić (motyl już to uczynił). Tam gdzie jest niebywała przyjemność, tam jest i niebezpieczeństwo, że trzeba jak najszybciej się nią nacieszyć. W przeciwnym bowiem razie może ta przyjemność zostać swoiście “pohańbiona”, utracona na rzecz tych, którzy na nią nie zasługują. Czy zatem Flegel z jednej strony przestrzega przed uleganiem pokusie i nawołuje do umiłowania umiarkowania, a z drugiej nakazuje cieszyć się zbytkiem, skoro jest darem od Boga? Czy z tego obrazu można dojść do konkluzji, że poprzez martwą naturę pokazuje dostatek stanowiący łaskę Bożą, a zatem powód do chluby? Tak często czyniono w martwych naturach i w ten sposób próbuje wyjaśniać się to, że mieszczanie chętnie wieszali w swoich domach obrazy “egzotycznego”, wystawnego jedzenia, na jakie było ich stać, a jakie nie było udziałem ich ojców i dziadków. A tak na marginesie, historycy sztuki mówią o pewnych obrazach w kontekście “haptyczności” i “optyczności” czyli tego na jakie zmysły dzieło bardziej zdaje się oddziaływać: wzrok czy dotyk. U mnie przy malowidle Flegela zmysł smaku dał o sobie znać. Czyżby był to jeszcze jeden rodzaj malarstwa?

jan steen - leczący syropem

W Stadtmuseum w Emden znajduje się równie interesujące malowidło pokazujące jak szybko cukier i inne słodkie produkty kształtowały życie społeczeństwa w okresie nowożytnym. Dotąd to miód jako dający słodką przyjemność wychwalano w pieśniach i literaturze. Oczywiście nie zabrakło odniesień religijnych (jak choćby w dziewiętnastym psalmie, gdzie “sądy Pańskie prawdziwe, wszystkie razem są słuszne. Cenniejsze niż złoto, niż złoto najczystsze, a słodsze od miodu płynącego z plastra” – Ps 19, 9-10). Medyczny charakter słodkich produktów nadal trwał mimo stopniowego upowszechniania się od ok. 1600 r. cukru w diecie. Najpierw w słodyczach rozsmakowano się na południu Europy (Turcy wprowadzili lody i tą pasją zarazili Włochów, którzy z kolei rozpropagowali lody na reszcie kontynentu). Niemniej słodkie produkty popularne były już dużo wcześniej. Ruch krucjatowy poza kultem św. Jerzego i masą relikwii na zachód Europy przyniósł też modę, że jedzenie nie musi być pikantne i tłuste, ale może być słodkie. W średniowieczu ze słodkiego napoju słynęła m.in. Antiochii i produkt ten importowano nawet na Wyspy Brytyjskie. Traktowany jako lekarstwo płyn miał konsystencję zbliżoną do syropu i miał leczyć nawet poważne rany. Obawiam się jednak, że chyba własnymi siłami napoju tego bym nie stworzył, bo ze średniowiecznego przepisu udało mi się ustalić tylko część roślin, m.in. dąbrówkę dziś traktowaną jako roślina ozdobna, truskawki (na które jestem uczulony) i stokrotki: “To make drync of Antioche Take bugle, auence, strawberywyses, redcolecrop, dayse, of iche a good handful… of femaille hempe v croppes… putte alle dese herbes in a pot, and do derto a galoun of qwyte wyn, and sethe it… do der-to als moche of honey”. Syrop, jak widać, był dość gęsty, a mimo to cieszył się popularnością i ponoć jego skuteczność była doceniana.

Takim syropem raczy się na umieszczonym powyżej obrazie Jana Steena “Leczący syropem” mężczyzna na pierwszym planie. Sięgnąć musimy jednak do głębszej przeszłości, by wyjaśnić dlaczego przez tyle stuleci cukier był uznawany wyłącznie za lek. Najstarsze cywilizacje pogranicza trzech kontynentów traktowały słodkości jako coś normalnego – Asyryjczycy rozsmakowywali się w syropie figowym, Lidyjczycy natomiast w płynie ze słodkiego tamaryndowca. W Mezopotamii z owoców palm daktylowych robiono papkę przypominającą konsystencją ziemniaczane puree, podczas gdy w Syrii rośliny te dawały olej. Jednym z pierwszych, którzy w cukrze odnaleźli lekarstwo był Pliniusz, ale nie przeszkodziło to stosować cukier jako dodatek do posiłków. I tak, wspomniana papka daktylowa dodana została w najstarszej książce kucharskiej w Europie (“O gotowaniu” Caeliusa Apiciusa z końca IV w.) do mięsa oraz sosu rybnego (ten ostatni pomysł napawa mój żołądek lękiem!). Dostęp do cukru był jednak ograniczony. Archeolodzy od dłuższego czasu debatują nad kontaktami świata rzymskiego z Chinami i być może w tym aspekcie ówczesny handel cukrem może ujawnić jakieś wskazówki. Pliniusz pisał, że cukier wywodzi się z Indii lub Arabii, a właśnie do Indii dotarł on ok. 5000 r. p.n.e. z Nowej Gwinei. Od czasów wspomnianej księgi Caeliusa Apiciusa zaczęto wytwarzać cukier w większych kawałkach (dziś byśmy powiedzieli rafinować, ale technika była eufemistycznie mówiąc nieco “chałupnicza”). Europejski ośrodek produkcji cukru pojawił się na Cyprze, ale wiernych fanów słodkości zyskały głównie wśród Arabów, gdyż narody Europy poprzestały na jego medycznych właściwościach. Jak jednak druidzy zdobywali kawałki cukru do wyrobu swojej melasy, nie udało mi się ustalić.

Nie jest nowością, że podbój Hiszpanii przez Arabów pchnął większość półwyspu na szybszą ścieżkę rozwoju. Założono tam całe kompleksy budynków i pól produkujących cukier, a w samej Granadzie w 1150 r. czternaście młynów zajmowało się mieleniem “cukru”. Nie dziwi więc, że na całym Półwyspie słodkie produkty zyskały wierne grono wielbicieli aż do dziś (czego przykładem są znakomite słodkie portugalskie wina), skoro cukier rafinowano nawet na Maderze. Najpierw Arabowie, a potem Aragończycy osłodzili sycylijską kuchnię – słodkie ciastko zwane “pan di Spagna”, marcepany i inne podobne produkty w okresie świąt Bożego Narodzenia i wielkanocnym pojawiały się dość powszechnie na talerzach mieszkańców południowej części “apenińskiego buta”.

XVI wiek przyniósł pierwsze poważne zmiany w europejskich nawykach, bo wreszcie można było odpowiednio dozować ilość cukru przy tworzeniu leków. Specjalna aparatura medyczna pozwalała przekształcić cukier w odpowiedni syrop (co nie omieszkał przedstawić Jan Steen), precyzyjnie ustalając jego skład. W 1573 r. zaś w Augsburgu założono pierwszą niemiecką rafinerię cukru, działającą co prawda na lokalne potrzeby, ale niezależną od Wenecji i Lizbony, które zdominowały handel tym znakomitym produktem. To zaś wyjaśnia, dlaczego niedługo później Fleger mógł przedstawić kandyzowane produkty na swoim obrazie. Nie było to jednak apogeum tego, co można było wówczas stworzyć z cukru. Wyższe sfery uwielbiały wystawne przyjęcia, na których starano się czymś zaimponować zgromadzonym. Przykładowo na ceremonii ślubnej Marii Amalii i Karola III w 1738 r. na stół wjechał model Wezuwiusza wykonany z cukru! To się nazywa eksplozja smaku!

Po takiej dawce słodyczy nie spojrzę już na czekoladę innym niż przychylne okiem. I wstyd się przyznać, ale w mgnieniu owego oka tabliczka zniknęła pozostawiając po sobie najpierw słodki smak, a potem gorycz pustki…

niedziela, 23 października 2011

Tryktrak i mandolina - diabelskie rozrywki

Purytański XVII wiek starał się w wielu przypadkach ograniczyć to, co ponoć odciągało ludzi od Boga. Osobiście jednak uważam, że ustawą wprowadzoną w 1656 r. w Nowej Holandii (kolonii niderlandzkiej u brzegu Rzeki Hudson) przekroczono wszelkie granice. Ówcześnie panujące tam władze postanowiły zakazać nie tylko jakiejkolwiek pracy w szabat, ale także wszelkich rozrywek. Gubernator uznał, że nawiedzanie tawern i miejsc tanecznych, gra w piłkę, kart, tryktraka, tenisa, krykieta, lub kręgle, wycieczki odbywane łodzią lub bryczką, mające miejsce przed, pomiędzy lub w trakcie nabożeństw, winny być zakazane. Analogicznie uczyniono w angielskiej Filadelfii, gdzie np. w  1712 r. aresztowano golibrodę, który strzygł klientów w sobotę. My jednak skupmy się na wspomnianej grze, która nie raz pojawiała się przede wszystkim w obrazach holenderskich malarzy, lubujących się w pokazywaniu nie zawsze pozytywnie odbieranych rozrywek.
Jan Steen namalował "Kłótnię przy kartach", ukazującą karczemną awanturę, jaka pojawić się mogła podczas tej karczemnej rozrywki. Na pierwszym planie jawi się nam jednak plansza do tryktraka, sugerująca że nie tylko karty i alkohol mogły być podstawą sporu. Przy tego rodzaju rozrywkach bowiem dość często dochodziło do oszustw związanych z grami na pieniądze, a nazwiska najlepszych oszustów przetrwały do naszych czasów. Przykładowo w czasach ostatnich Tudorów i dynastii orańskiej działali tacy spece od nieuczciwej rozgrywki jak niejaki hrabia Konigsmarck, St Evrement i noszący szlacheckie nazwiska Beau Fielding i pułkownik Macartney. Theophilus Lucas w 1714 r. pisał, że niejaki pułkownik Panton był swoistym "artystą" w takich grach w karty jak gra w honory, wist czy zapomnianą już grę "L'Ombre" (cień). Z gier planszowych autor wymienia m.in. wiązanego obecnie przede wszystkim z Wyspami Brytyjskimi backgammona, a także tick-tacka i tryktraka. Ów pułkownik był jednak utalentowany nie tylko w tych grach niewymagających wzmożonego wysiłku fizycznego, ale także tych, przy których mięśnie muszą pracować w większym stopniu (tak chodzi mi o tak męczące sporty jak bilard i szachy). Jak dalej podaje ten kronikarz tajników sekretnych zagrań, Pantonowi wiodło się na tyle dobrze, że był w stanie wykupić zabudowania przy całej kamienicy, która dzięki temu nosiła nazwę Panton Street. Nieco więcej o grach popularnych w tym czasie w Anglii podają nam kolejne edycje "Gamestera", który wydawany był aż do 1721 roku. O trick tracku napisano tam, że gra wywodzi się z Holandii, gdzie ponoć grały w nią nawet dzieciaki.
Przyglądając się pracom holenderskich artystów natknąć się można wielokrotnie na przedstawienia graczy, i to zarówno postaci młodych, jak i już bardziej zaawansowanych wiekowo. Przykładowo na obrazie "Wesołej kompanii" Gerarda von Honthorsta z 1623 r., znajdującym się w Monachium, czy u Judith Leyster w "Graczach w tryktraka", malowidle powstałym ok. 1630 r. ukazano nie tylko typowe dla takich scen wnętrze, w którym odbywały się huczne zabawy, ale także formę rozrywki, którą pojmowano jako w pewnym stopniu niegodną porządnego chrześcijanina. O niektórych grach mówiono wtedy w dominiach "diabelskie karty", zaś bardziej szanowanymi sportami był kolf (coś zbliżonego do golfa na lodzie), kręgle oraz jedyna królewska rozrywka wśród karcianych - brydż kontraktowy. Tego rodzaju zabawy, jak wspomniałem na początku, mniej popularne, a wręcz mocniej krytykowane były po drugiej stronie oceanu. W jednej z takich miejscowości, Beverwijck, położonej prawie przy granicy z koloniami brytyjskimi (obecnie są to przedmieścia Albany), całe społeczeństwo świętowało Ostatki, zwyczajowo przebierając się za różne postaci, ubierając maski i bawiąc się w grę o nazwie "ciągnięcie gąski". Tego rodzaju imprezy cieszyły się zwykle dopuszczeniem większej obyczajowej swobody. Stąd też można było dostrzec m.in. mężczyzn w damskich strojach, chociaż i tak bawiono się spokojniej niż w ojczyźnie. W Holandii bowiem taka rozrywka zwykle kończyła się masowym pijaństwem i tańcami, na co raczej nie zwracano uwagi, póki nie naruszano porządku publicznego. W koloniach natomiast archiwa miejscowości podają, że kilku uczestników tych imprez za podobne czyny otrzymało grzywny, których maksymalną wysokość ustalono na 25 funtów.
Problem gry w tryktraka dotyczy nie tylko nowożytności, lecz już kilka wieków postanowiono ograniczyć tę rozrywkę. Niemniej przedstawiony obok obraz Jacoba Ochtervelta pt. "Gracz w tryktraka" z lat 1665-1670 ukazuje z jednej strony tę grę jako akceptowaną formę rozrywki (ale tylko w kuluarach domowych, a nie publicznej karczmie). Przygrywająca na mandolinie ładnie ubrana panna stanowi tutaj podpowiedź, jaki jest cel tej gry. Nie jest nim bynajmniej rozrywka czy rywalizacja pomiędzy graczami, ale jest tu pewien element podrywu, a być może nawet zaczątki gry wstępnej. Analogicznie bowiem rozumieć można słynny obraz Vermeera z lat 1669-1670 "List miłosny", gdzie mandoliniarka otrzymuje od swojej służącej  kartkę napisaną przez wybranka jej serca. Instrument muzyczny jest w tym obrazie prawdopodobnie odwołaniem do ryciny Crispijna de Passe "Amor docet musicam", ilustrowanej wizerunkiem Amora z lutnią. Ukazywanie postaci w XVII w. z mandolinami zamiast lutni jest w 2. poł. XVII w. dość typowe. Wciąż obecne były obrazy z lutniami starożytnymi (jak choćby w "Alegorii słuchu" Jana Breughla starszego z ok. 1615 r., gdzie naga Wenus siedzi na dywanie pełnym najróżniejszych instrumentów - link), stanowiącymi nieodłączne atrybuty Apolla, Orfeusza czy Ariona. Niemniej to mandolina dzięki popularności, jaką wówczas zyskała, zaczęła zastępować lutnię w bardziej swobodnych aranżacjach i kompozycjach. Niektórzy badacze twierdzą nawet, że sama mandolina z racji swoich "kobiecych" kształtów jest wyraźnym nawiązaniem do sfery seksualnej. W ten sposób chociażby próbuje się interpretować "Martwą naturę z instrumentami muzycznymi" de Heema z 1661 r. Martwe przedmioty mają być bowiem w takiej sytuacji swoistą "reprezentacją" życia, które emanować ma z korpusu mandoliny skrzyżowanego z kobzą w tle, której przydaje się bardziej "męski" charakter. Mnie osobiście to nie przekonuje, ale kto wie, co instrumenty ze sobą robią, gdy nie ma kogoś, kto by w nie dmuchał albo (jak mawiają u mnie ludzie na dzielni) "pruł w struny".
Cofnijmy się jeszcze dalej w przeszłość i wróćmy do hazardu, z którym próbowano w średniowieczu walczyć drakońskim ustawodawstwem, za czym bynajmniej nie szła jakaś większa skuteczność jego egzekwowania. Nawet słynny "Codex Manesse" - zbiór pieśni niemieckich i bogato ilustrowany manuskrypt z 1. poł. XIV w., przechowywany w bibliotece uniwersyteckiej w Heidelbergu, przedstawia hrabiego Goeli grającego w tryktraka. Jest to o tyle zaskakujące, że w czasie tworzenia tego kodeksu, we Francji akt królewski z 1319 r. zakazywał pod karą grzywny jakiejkolwiek gry w kości, backgammona, tryktraka, bilarda i kręgle. Tym razem jednak uzasadniano to nie względami religijnymi, lecz tym, że takie rozrywki odciągają mężczyzn od wojskowego drylu i związanych z tym obowiązków. Nie ograniczyło to jednak zainteresowania grami, których "planszowe" zestawy z okresu średniowiecza znajdowano znaczne ilości w zamkach, jak i pozostałościach zabudowań miejskich, co wskazywać może na znaczną popularność tych rozrywek. Udało się nawet odkryć trumny, których jeden z boków zamieniony był na planszę do backgammona lub podobnej gry, co interpretuje się dwojako - albo oprócz dedykowanych plansz grano także na zwykłych deskach, albo po prostu grabarze nudzili się i postanowili sobie jakoś urozmaicić pracę.
Skoro Rzymianie mówili, że do szczęścia potrzebują "wina, kobiet i śpiewu", ograniczając to z czasem do "chleba i igrzysk", to wydaje się, że Holendrzy w tym zakresie byli bardziej rozrywkowi. Ich gry i podejście do spędzania wolnego czasu nie odbiegają znacznie od rozrywek innych społeczeństw, to jednak widać, że traktowano wypoczynek bardziej z przymrużeniem oka. Z drugiej jednak strony spotykało się to z oporem nie tylko władzy obawiającej się hazardu czy autorytetów religijnych, ale także tego, że starano się pielęgnować lokalne tradycje i gry. Np. w Wielkiej Brytanii podkreślano, by nie zapominać o grze "irlandzkiej", która dość podobna była do tryktraka. Podobnych gier było więcej, jednak z różnych przyczyn, to backgammon i tryktrak właściwie rozpowszechniły się na całym świecie. Na tyle, że gdy jeden z angielskich podróżników zwiedzał kraje arabskie w XIX wieku pod wrażeniem był tego, jak bardzo popularne są tam te gry i jak wielką rolę pełnią w tych społeczeństwach. Cóż, czyżby prawdą było jak napisał Terencjusz, że "życie ludzkie jest jak gra w kości. Jeśli nam się nie dostała do rąk ta kość, której oczekiwaliśmy, trzeba się starać jak najlepiej wykorzystać tę, która była nam przez los przesądzona".

sobota, 12 lutego 2011

“Dobre papu” w malarstwie

Parę dni temu kumpela z pracy, gdy wcinaliśmy włoską żywność w  przeddzień oficjalnego Dnia Pizzy (9 lutego), wpadła na pomysł, że można by zrobić posta na ten temat na niniejszym blogu. Niestety ta pyszna potrawa, której prototypy zjadano już w starożytności, nie zagościła za bardzo w sztuce, by można było zrobić o niej osobny temat. Najbardziej znane zaś jej przedstawienie nie korzysta właściwie z wizerunku okrągłego ciasta z pysznym ciągnącym się serem, ale raczej z zabawnego konceptu. Ponieważ ze względu na prawa autorskie, nie mogę obrazka przedstawić, to jednak wszystkim chętnym Czytelnikom polecam właśnie ów żart obrazowy czyli pracę belgijskiego artysty Wima Delvoye’a z 1996 r. (link). Jak widać malarz uczynił coś z jednej strony nietypowego, łącząc temat martwej natury jaką jest jedzenie z pejzażem, z drugiej jednak wpisał się w postmodernistyczny nurt dowcipów artystycznych. Skupmy się jednak na bardziej typowych obrazach, bo i one mają wiele do powiedzenia na temat smacznego jedzonka.

schooten - martwa natura z serem

Niejaki Jean Anthelme Brillat-Savarin w “Fizjologii smaku” z 1825 r. rzucił dość zabawną tezą, że “obiad, który kończy się bez sera jest jak piękna kobieta bez jednego oka”. Oczywiście takiego mizoginisty jak mnie, może to bawić, ale z perspektywy czasu przyznać należy, że serowi przypisywano większą rolę w żywieniu niż obecnie. O serze pisała m.in. “Biblia”, gdzie w Drugiej Księdze Samuela przeczytać możemy o tym, że mieszkańcy różnych okolicznych krain dostarczyli Dawidowi m.in. sera, aby się posilił. Nie był to jednak żółty ser, jaki znamy dziś. Dopiero bowiem w XIV w. pojawiło się więcej rodzajów, które znamy do dziś, a poszczególne miasta (m.in. we Francji i Niderlandach) rywalizowały ze sobą, które produkuje lepszy produkt. Nie dziwi więc, że to w martwych naturach znaleźć możemy duże żółte fragmenty tego mlecznego produktu. Takim chociażby tematem zajął się Floris Gerritsz. von Schooten, ale nie był jedynym, który się tym zajmował. Właściwym mistrzem ukazywania tego produktu był Pieter Claesz, jeden z najlepszych artystów działających w Haarlemie.

To właśnie to miasto stało się w pewnym stopniu siedzibą malarzy, którzy w porowatej żółtej powierzchni bardzo dobrze się odnaleźli. Van Schooten był jednym z nich. Zafascynowany dorobkiem Pietera Aertsena, który chętnie umieszczał na swoich płótnach wręcz kilkadziesiąt niekiedy produktów żywnościowych, od ryb, przez zwierzęta, na warzywach i owocach kończąc, postanowił nieco inaczej malować niż jego poprzednicy. Zredukował liczbę osób na płótnie i właściwie martwe natury są rzeczywiście “martwe” – z rzadka pojawiają się na nich ludzie czy zwierzęta. Takie rozwiązanie, bliższe już temu, co pewnie wielu Czytelnikom kojarzy się z pojęciem “niderlandzkiej martwej natury”, miało przy okazji swoje całkiem niezłe powodzenie na rynku. Podobnie jak van Schooten malowali bowiem Nicholas Gillis i Floeis van Dijck, uznawani zazwyczaj przez historyków sztuki i krytyków za lepszych technicznie. Dzięki zaś temu pokoleniu ostatecznie w latach 1620-1645 wykształciło się najbardziej typowe, spokojne w swym wyrazie rozwiązanie wizualne martwej natury.

festiwal fasoliMalarstwo niderlandzkie XVII w. obfituje w różne żywnościowe sceny, których znaczenie może wydać się niekiedy dość egzotyczne w stosunku do obecnych form spożywania posiłków. Weźmy jako przykład niniejszy obraz, gdzie postaci wyglądają jak lekko zmelanżowani uczestnicy wesela. Nie jest to jednak wesele czy nawet poprawiny, ale “festiwal fasoli tzw. dwunastej nocy”, a więc impreza organizowana dwunastego dnia po Bożym Narodzeniu (czyli 6 stycznia). Obraz Jana Steena z 1668 r., wiszący w Staatliche Museum w Kassel, przedstawia właśnie ten stary i szeroko rozpowszechniony niegdyś zwyczaj, w którym istotnym elementem było specjalnie przygotowane ciasto. Jak łatwo się domyślić z nazwy święta, do ciasta wrzucano fasolkę i następnie dzielono ciasto na części. Ten, który odnalazł ziarenko uznawany był za “króla nocy” i pełnił niejako honory wodzireja festiwalu. A jak pamiętamy z obrazu Jordaensa, kiedy król pije, to w gardziołko alkohol wlewa całe dodatkowe towarzystwo. Właśnie tak kończyły się sceny festiwalowe – podniesienie pucharu przez “króla nocy” powodowało, że wszyscy wokół także wypijali po szklanicy lub pucharze wina bądź innego trunku. Na przedstawionym obrazie Steena jednak to dziecko miało niebywałe szczęście wylosować fasolkę (czyżby ciachanie ciasta było ukartowane i planowano sprawić chłopcu przyjemność?). Znaczy to jednak ni mniej, ni więcej, że raczej za bardzo wszyscy wokół nie zaleją “robaka” tej nocy, choć jak widać pewna zakonnica zachęca “króla nocy” do wypicia kieliszka.

catel - ludwik bawarski w rzymie

Widzieliśmy już jak przybrany “monarcha” brata się z ludem, warto więc przyjrzeć się, jak podczas jedzenia robi to prawdziwy władca. Wiadomo powszechnie, że wielu z nich za punkt honoru brało sobie opiekę nad artystami i akademiami, które miały ich kształcić. Istotnym zaś elementem wykształcenia było zorganizowanie tym najlepszym wyjazdu do Rzymu. Tam wieli nie tylko bezpośrednio stykać się z podziwianą sztuką starożytną, ale także robić jej malarskie, graficzne i rzeźbiarskie kopie. Gdy zaś władcy mieli czas i ochotę, bezpośrednio lub przez zaufanych urzędników nadzorowali, czy czasem najlepsi artyści nie marnują swojego talentu i nie przepuszczają stypendium na używki, kobiety i inne przyjemności. Wielu bowiem nie bardzo chętnych było wracać w rodzinne strony, kasa się marnowała, a Akademia nie dostawała spodziewanych obrazów czy rzeźb.

Taką “inspekcję” widać na obrazie Franza Ludwiga Catela, bodajże najlepszego artysty, który uwieczniał XIX-wieczny Rzym. W 1824 r. stworzył on obraz, znajdujący się obecnie w Neue Pinakothek w Monachium, gdzie przedstawił odwiedziny niemieckiej kolonii artystów przez księcia Ludwika Bawarskiego. Nie jest to co prawda ten Ludwik, którego znać możemy jako twórcę zamku Neuschwanstein oraz romantycznych grot ze sztucznym księżycem, ale jego nieco wcześniejszy poprzednik – Ludwik I. Pragnął on aspirować do roli patrona sztuk, a sam o sobie mówił, iż jest ucieleśnieniem “Sztuki Monachijskiej”. To z jego inicjatywy stolica Bawarii została przebudowana poprzez dodanie wielu nawiązujących do klasycyzmu obiektów. Obecnie jednak Ludwik I kojarzy się jednak wszystkim z festiwalem Oktoberfest, który rok temu obchodził swoje 200-lecie. To bowiem na jego ślub z Teressą Charlottą Luisą powiązano festyn piwny, dotąd organizowany na przełomie września i października, z imprezą z okazji zaślubin księcia i następcy tronu. I chociaż pierwsze Oktoberfesty przypominały raczej zawody sportowe w typie igrzysk olimpijskich czy średniowiecznych turniejów, jak zwykle to złocisty trunek przykrył wyśmienitą pianą całą artystyczno-kulturalną otoczkę. Wróćmy jednak do obrazu Catela.

Spotkanie w tawernie ukazuje bowiem z jednej strony monarchę aspirującego do roli starożytnego Mecenasa, z drugiej jednak odpowiada pragnieniem młodych artystów, którzy chcieliby dostąpić takiej estymy, jak chociażby Tycjan, któremu cesarz Karol V podniósł upuszczony pędzel. Przy okazji widzimy też życie niemieckiej kolonii, która spotykała się w Don Raffaele na Ripa Grande w Rzymie. A było to towarzystwo nie byle jakie. O ile księcia łatwo rozpoznać, bo unosi kieliszek informując, że stojąca obok niego butelka jest już pusta, to jednak postaci obok niego mogą wielu Czytelnikom wydać się anonimowe. A są to nie byle jacy artyści, zajmujący często dziesiątki stronic w książkach o sztuce XIX w. Obok księcia spoczywają bowiem mający dość drętwe miny (za dużo alkoholu?) Berthel Thorvaldsen i Leo von Klenze, który już kilka lat później miał odpowiadać za wspomnianą przebudowę Monachium. Obok nich siedzi Johann Martin Wagner, znany rzeźbiarz i późniejszy dyrektor Akademii monachijskiej. To on w późniejszych latach ściągnie do stolicy Bawarii rzeźby z Eginy ze słynnym przedstawieniem antycznego żołnierza, wspierającego się na tarczy. Widać więc, że wokół księcia zebrała się grupa osób, istotnych dla jego koncepcji Monachium jako centrum europejskiej sztuki. Klenze stworzy bowiem Gliptotekę czyli muzeum sztuki starożytnej, a Wagner wypełni ją antycznymi dziełami. Spotkanie jednak nie mogło obyć się bez tych, których wówczas w Niemczech najbardziej podziwiano. Vis-a-vis księcia spoczęli bowiem Philipp Veit i Julius Schnorr, a więc odnawiający malarstwo nazareńczycy, zaś z boku ukazał siebie sam Catel.

Jak mawiał George Bernard Shaw “nie ma bardziej szczerej miłości niż miłość do jedzenia” (nie ma to jak cytować własnych imienników…). Akurat w moim przypadku jest to prawdą, ale jak widać malarze poprzednich wieków też od pokazywania jedzenia nie stronili. Co więcej wiązali je z tym, co uznawali za szczególnie istotne dla życia swojego lub społeczeństwa. Część przedstawiała egzotyczne potrawy jako dowód bogactwa swojej krainy (jak chociażby niektórzy malarze niderlandzcy), inni zaś skupiali się na dorobku lokalnym (na co wskazuje wspomniana “Martwa natura z serem” von Schootena). Ale jak wiadomo ważne jest nie tylko, co się je, ale także jak i z kim. Steen przedstawił nam jak nie jeść i nie pić, bo nie zawsze może to wyjść na zdrowie, z kolei Catel uchwycił posiłek z cenionym, mądrym i bliskim mu monarchom. A że jedzonko najlepiej (moim zdaniem) smakuje w towarzystwie miłej, uśmiechniętej kobiety, to z własnego lichego doświadczenia podpowiedzieć mogę, że jednym z najlepszych afrodyzjaków nie są kapary czy skorupiaki, ale ciągnąca się i trudna w spożywaniu pizza. Ale to chyba raczej rada na nadchodzące Walentynki!