sobota, 17 listopada 2012

Skrywane tajemnice dwóch romantyków

Trudno nie zgodzić się z tym, że romantycy byli pierwszą wielką awangardą. To wraz z ich wejściem na scenę sztuki, w latach 20. XIX w. zaczęto po raz pierwszy używać tego pojęcia w znaczeniu zbliżonym do tego, jakie zrobiło karierę na przełomie XIX i XX w. Niektórzy badacze nawet są skłonni to sprecyzować i prymat dać nazareńczykom (a inni tzw. romantyzmowi drezdeńskiemu), którzy poddali całkowitej (przynajmniej w swym pierwszym okresie) kontestacji wszelkie aspekty życia artystycznego: porzucili akademię wiedeńską i wyjechali do Włoch, które w poprzedzających ich wyjazd dziesięcioleciach ewidentnie straciły prymat w sztuce europejskiej na rzecz Paryża, zamiast startować w konkursach i walczyć o miano ucznia przerastającego swego mistrza zajęli udostępniony im klasztor San Isidoro w Rzymie, przywdziali stroje prawie przypominające mnisie i zaczęli malować religijne obrazki. Jak na około dwudziestolatków szło im to malowanie na początku średnio, co uwidoczniło się po śmierci najbardziej utalentowanego z nich czyli Franza Pforra, ale nie poddali się - zaszczyty i zamówienia przyszły z czasem i oto pod koniec tej samej dekady część z nich wróciła do państw germańskich jako wykładowcy akademii sztuk, których przecież część z nich nie ukończyła (Overbeck do końca życia rezydował głównie w Rzymie mimo chociażby otrzymywania tytułów profesora przez europejskie i amerykańskie (Boston) uczelnie).
No i jest jeszcze drugi nurt romantyzmu - o wiele bardziej znany, pokazujący kryzys malarstwa neoklasycystycznego, które dało się w okresie rewolucji, wojen napoleońskich i powrotu na tron Burbonów "wpisać" w potrzeby polityczne w ten sposób, że de facto zatraciło swoją odrębność. Wtem przyszli młodzi: dwóch, którzy pierwsze szlify nabyli w pracowni Guerina (Gericault i Delacroix) oraz jeden starszy od nich o kilkanaście lat (rocznik 1780) czyli Ingres. Przyszli... i zmienili tę sztukę, choć nie zawsze podążali w tym samym kierunku. Wręcz to dzięki temu, że malarstwo każdego z nich jest tak odmienne, łatwiej uwypuklić jest wyjątkowość sztuki lat 1820-1840 i na jak wiele mogli sobie pozwolić. I to mimo wyraźnych podobieństw, jak choćby to, że i Delacroix, i Ingres uwielbiali Rafaela, a z kolei Delacroix i Gericault fascynowali się Rubensem. Toteż to właśnie ci dwaj mieli najwięcej sekretów, które dopiero w minionym stuleciu zostały ujawnione.
Udajmy się zatem do Ajaccio, by z pierwszym z tych sekretów się zapoznać. Tajemnicą poliszynela jest, że istnieje dziś tzw. zjawisko ghostpaintingu. Ghostwriting staje się powoli czymś coraz bardziej normalnym i akceptowanym (co niezbyt mnie cieszy), ale gdy kwestia ta przekracza granicę sztuk plastycznych można się tylko martwić. W sztuce współczesnej udział artysty przy tworzeniu dzieła może być tylko symboliczny, albo wręcz odwrotnie - to artysta może być dziełem tworzonym przez siebie lub osobę trzecią. Można się na to zżymać, ale jednak takie zachowanie nie przystawało oficjalnie do XIX w. Jednak jakiś aspekt współdziałania z mistrzem (szefem warsztatu czy pracowni) musiał być, choć jak widzi się niektóre dziełka, które z tego warsztatu oficjalnie wyszły, to niekiedy mają one niewiele cech owego geniuszu. Przez to sprawiają też wiele problemów badaczom, czego chyba najlepszym przejawem jest potwierdzenie sprzed kilku dni, że obraz przedstawiający św. Jana Chrzciciela jest jednak pracą Tycjana, a nie anonimowym obrazem przedstawiciela szkoły madryckiej z XVII wieku (link).
Wróćmy jednak do Ajaccio (miasta narodzin Alizee, w której chyba jak każdy nastolatek do debiucie "Moi Lolita" się skrycie podkochiwałem ;)) i do wzniesionej w 1593 r. barokowej katedry Najświętszego Serca. Ołtarz kościół, w którym ochrzczony został m.in. Napoleon I zdobi obraz Eugene'a Delacroix "Madonna Najświętszego Serca". O tym jednak, że jest to obraz tego artysty, a nie Gericault badacze dowiedzieli się dopiero w XX wieku, gdy przeanalizowali zapiski wymieniane pomiędzy przyjaciółmi. Już wcześniej stylistyka obrazu rodziła wątpliwości, ale to dzięki listom mieli pewność, że się nie mylą. Gdy Theodore (a właściwie Jean-Louis Andre Theodore) Gericault wystawił "Tratwę Meduzy" na Salonie w 1819 r. i spowodował tym obyczajowo-polityczny skandal. Fregata, która w 1816 r. zatonęła niedaleko Mauretanii podlegała kapitanowi, które stricte powiązany był z niedawno restaurowanym ustrojem i znany był jako żarliwy antybonapartysta. Z drugiej strony, gdy ujawniony został fakt niebywałej niekompetencji kapitana, który dostał to stanowisko za inne zasługi, a następnie pod naciskiem gubernatora postanowił odpłynąć od towarzyszących "Meduzie" okrętom "Echo", "Loire" i "Argus", by wreszcie dać ster filozofowi, który nie miał pojęcia o nawigowaniu, nikt nie chciał brać kapitana w obronę. Gericault dokonał zaś czego, co wówczas było dość rzadkie w malarstwie, a więc aktualizacji tematu, który przez długi czas nie schodził z pierwszych stron gazet. Wyzwolił się tym samym z więzów burbońskiej propagandy (której jednym z ciekawszych przejawów jest obraz jego mistrza Pierre'a-Narcisse'a Guerina ukazujący dowódcę wojsk rojalistów podczas powstania w Wandei (notabene młodszy brat tego bohatera wszczął podobną rebelię, gdy wojska Koalicji zbliżały się do Paryża, by zdetronizować "Cesarza Francuzów").
Z łatwością dostrzec można analogie choćby do "Wolności wiodącej lud na barykady", przy pomocy której Delacroix przedstawił potem republikańskie idee zamiast rojalistycznych. Póki co jednak sytuacja Eugene'a była eufemistycznie mówiąc średnia. Co prawda podobnie jak Theodore wywodził się z całkiem bogatej rodziny (w końcu ojciec Eugene'a pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych Francji zanim zastąpiony został przez Talleyranda - notabene przyjaciela rodziny, do którego malarz był dość podobny w późnym wieku, co oczywiście kreowało plotki odnośnie niewierności matki malarza), ale dość szybko tę finansową stabilność artysta utracił. Wpierw  wieku siedmiu lat stracił ojca, dwa lata później brata Henriego, a gdy miał szesnaście lat także matkę. Rodzicielka pragnąca zabezpieczyć dzieci (artysta miał jeszcze siostrę i brata) postanowiła cały majątek zainwestować, co skończyło się tym, że nie dość, że w 1814 r. zostawiła dzieci bez grosza przy duszy, to jeszcze wieloletnia batalia zakończyła się w 1823 r. niepowodzeniem i rodzeństwo, które już nieco odbiło się od finansowego dna, znów zmuszone było ogłosić bankructwo. A szkoda, bo wystawiona rok wcześniej na Salonie "Barka Dantego" wywołała zróżnicowane recenzje, niemniej dzięki protekcji Antoine'a-Jeana Grosa została zakupiona przez państwo. Szczęśliwie Delacroix mógł liczyć na swojego przyjaciela z pracowni Guerina, który nie musiał się borykać z takimi kłopotami.
Sytuacja finansowa Theodore'a polepszyła się, gdy jego matka zapisała mu część majątku w testamencie. Co prawda nie zmieniło to nastawienia artysty, który prowadził w miarę hulaszcze życie, nie stroniąc od przelotnych (dosłownie i w przenośni) związków z kobietami. Przekonany o swojej wyjątkowości i szalenie impulsywny dostał nawet kilkunastoletniego "bana" na wchodzenie do Luwru na skutek wszczętej przez niego bójki z pracownikami tej, zbierającej wówczas świetne dzieła z całej Europy, instytucji. Nie dziwi zatem, że zakup przez państwo "Tratwy Meduzy" w 1824 r. był triumfalnym powrotem Gericault do sal pełnych świetnych malowideł i rodzić musiał pewnie osobistą satysfakcję. A właściwie rodzilby, bo malarz tego nie dożył, umierając w styczniu na gruźlicę.
Z podobną chorobą, bo z zapaleniem płuc, od lat 1819-1822 zmagał się żyjący w cięższych warunkach Delacroix. On nie mógł sobie pozwolić na wyjazd do Rzymu, jak uczynił to starszy nieco kolega (notabene próbując zapomnieć w ten sposób o miłości do swojej ciotki od strony matki; miłość zwyciężyła, Thedorore zamieszkał u zamężnej wówczas krewnej, co skończyło się narodzinami ich wspólnego syna zapisanego potem w metrykach próbującej ukryć skandal rodziny jako "dziecko nieznanego ojca i nieznanej matki"). Dogadali się zatem w inny sposób. Po wystawieniu "Tratwy Meduzy" napłynęło do Theodore'a zlecenie na obraz religijny, co średnio pasowało temu nietypowemu artyście. Zlecenie jednak przyjął i polegało ono na wykonaniu pokazanej na początku Madonny Najświętszego Serca, która zawisnąć miała w katedrze w Nantes. Widząc potrzeby kolegi, uzgodnili jednak, że to Delacroix namaluje obraz, a Gericault po prostu go pokaże jako swój, a otrzymane pieniądze odda prawdziwemu autorowi. Łatwo się domyślić, że gdyby coś takiego się wydało, bo obaj artyści mieliby przechlapane. Theodore'a w Akademii wspierał wtedy jako jeden z nielicznych superintendent de Forbin (późniejszy dyrektor Luwru, który odpowiedzialny był za zakup "Tratwy...") i prawdopodobnie wyraził zgodę na taką "podmianę".Delacroix zabrał się zatem z pasją za wykonanie dzieła, zwłaszcza że Gericault już wstępne rysunki poczynił (obrazek poniżej). Eugene jak widać zmienił jednak kompozycję, na etapie rysunków myślał nad nadaniem malowidłu większej dynamiki, ale ostatecznie wyważył dzieło tak, by zarówno miało elementy malarstwa religijnego wczesnego Cinquecenta, jak i bardziej "barokowe" rozwiązania kolorystyczne.
Dla młodego malarza wydawać by się mogło proste dzieło było jednak wyzwaniem. Wcześniej namalował "Rzymskie kobiety oddające swoje dobra dla ojczyzny", które ciężko uznać za porządne dzieło. By jakoś zarabiać na siebie (chociaż akurat na kwestie lokalowe Eugene nie musiał przesadnie narzekać, bo gościl go kuzyn - syn siostry Henrietty, sportretowanej (gdy rodzina radziła sobie dobrze finansowo) w 1799 r. przez Davida), Delacroix otrzymał zlecenie wykonania obrazu do kościoła w Orcemont. Ciężko to uznać za prestiżową pracę, bo jak wskazuje spis powszechny z 1821 r. w tej mieści w Ile-de-France żyło wówczas 336 osób (dziś liczy ona sobie nieco ponad dwa razy więcej), ale Eugene w końcu był artystą na dorobku. "Madonna Żniwna" przedstawiająca Matkę Boską podtrzymującą uczące się chodzić Dzieciątko Jezus na tle idyllicznego, nizinnego krajobrazu ewidentnie pokazuje, że z jednej strony Eugene nie silił się na kreatywność kompozycyjną, a z drugiej jednak wiele wyniósł z tego, że w okresie pobytu u Guerina kopiował przede wszystkim prace Rafaela i Rubensa. W porównaniu z tymi dwoma pracami zadanie wykonania obrazu dla katedry św. Piotra i Pawla z Nantes, którą aż do lat 40. XIX w. restaurowano po zniszczeniach okresu rewolucji, mogło jawić się jako wreszcie odpowiedzialność.
Jak widać powyżej na obrazku dzieło Delacroix nie rzuca na kolana, ale chyba zleceniodawcy oczekiwali czegoś więcej. Tylko czego oczekiwali, skoro wcześniej Gericault dał się poznać jako autor dwóch salonowych obrazów przedstawiających francuskich żołnierzy - chwalonego "Oficera szaserów" z 1812 r. i mniej podziwianego pendant w postaci "Rannego kirasjera" z 1814 r., długo ukrywanego przed opinią publiczną cyklu "Pór dnia", scen kanibalizmu na "Tratwie Meduzy" oraz ukazania ziemistych, zakrwawionych kończyn? W każdym razie Delacroix obraz wykonał (z trudem - w liście do Theodore'a pisał, że traci wszelką nadzieję co do tego, jak rozwiązać dzieło kompozycyjnie), dał koledze, ten je podpisał i przedstawiono je zleceniodawcy. Ostatecznie zgodnie z umową Gericault otrzymał 2400 franków, którymi się podzielili, ale kapitule średnio się uśmiechało powiesić coś takiego na ścianie. Dopiero kilka lat później, w 1827 r. prefekt Korsyki zaproponował, że "Madonnę Najświętszego Serca" odkupi od hierarchów z Bretanii, by obraz ten mógł zawisnąć w katedrze Ajaccio pod tym samym wezwaniem.
Kiedy więc ów sekret wyszedł na jaw? Dość szybko, bo już w 1842 r., ale wtedy gryzionemu pewnie przez podziemne bezkręgowce Gericault nie mogło to zaszkodzić, a Delacroix miał już taką pozycję jako artysta, że wręcz właściciel obrazu mógłby być z tego dumny. Inna sprawa, że dopiero w 1930 r. udało się powiązać obraz z historią, bo zaginęły informacje o sprzedaży obrazu przez diecezję w Nantes. Same zaś rysunki obu artystów (dziewiętnaście rysunków wykonał Theodore, zaś w przypadku Delacroix dwa rysunki przechowuje muzeum jemu poświęcone) potwierdziły, że w Ajaccio mamy do czynienia z obrazem wybitnego romantyka. I pomyśleć, że w rok po przekazaniu malowidła do oceny sam Eugene wzbił się po raz pierwszy na wyżyny swojego stylu, wystawiając o niebo bardziej dopracowaną "Barkę Dantego". Choć i do niej można by się, zwłaszcza w kwestii kompozycji, doczepić, co pokazuje choćby fakt, że Guerin odradzał swojemu uczniowi prezentowanie tego malowidła na Salonie. Cóż, gust artystyczny we Francji XIX w. zdawał się być równie niestały co kobieca natura...

piątek, 16 listopada 2012

Liebster Blog czyli o rozprzestrzenianiu idei

Jak pewnie Czytelnicy niedawno zauważyli, ostatnimi czasy wpisów nieco mniej niż zwykle, bo i początek roku akademickiego przyniósł ze sobą nowe wyzwania (jak choćby konieczność utrzymywania na raz w stanie ponadnaturalnego skupienia dwudziestu młodych, głodnych wiedzy i zazwyczaj seksownych kobiet). Żeby nie było - jest też trzech mężczyzn, którzy również aktywnie biorą udział w zajęciach (ech, stare dobre czasy bycia rodzynkiem..., a niekiedy kolejną "koleżanką"). Tym bardziej zatem zaskoczyło mnie, jak w środowy wieczór przyszła na mejla informacja o tym, że zupełnie nieznana mi blogerka (Anna Maria Zielińska), autorka "Zielono w głowie" - a więc zakładam, że całkowicie obiektywna - wyróżniła moje średnio fascynujące wypociny w ramach wspomnianej w tytule posta idei.
O co w tej idei chodzi? Pozwolę sobie najpierw przedrukować fajny baner Liebster Blog (ha, z nazwy wykminiłem, że to niemiecki pomysł!), a także tekst, jaki w polskiej blogosferze winien wyróżnieniu towarzyszyć.
"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za "dobrze wykonaną robotę". Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów [ma być mniej niż 200 - przyp. Geo], więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."
(zgodnie ze specyfiką tego bloga, powinienem teraz podać kto jest autorem cytatu, ale po dwudziestymktórymś przekierowaniu chyba sobie odpuszczę ;))

No to co cóż, czas nominować 11 fajnych blogów. Dla wielu pewnie nie byłby to przesadny problem, ale niestety prawda jest taka, że blogów... zbytnio nie czytam. Polityka mnie dołuje (ile można złorzeczyć w zależności od opcji na Tuska, Kaczyńskiego albo Palikota), większość blogów modowych jest dla kobiet, a jak czytam te o sztuce to popadam w apatię, że prawie wszyscy Autorzy piszą lepiej ode mnie (damn!). Z drugiej strony 7 blogów już mam, bo przecież na łamach Art Histery miały miejsce obchody Międzynarodowego Dnia Bloga ostatniego dnia sierpnia: Międzynarodowy Dzień Bloga 2012

*****
Podsumujmy zatem, co na owych siedmiu fajnych blogach działo się od tego czasu:
1. "Sałatka po grecku": tym razem tło ubogacił kolejny owoc, średnio sałatkowy co prawda, ale za to nadający znacznej dynamiki stronie. Dla mnie zmiana na plus, a porady kulinarne przeplatane opowiastkami o kulturze i społeczeństwie Grecji czynią z bloga Doroty znakomitą strawę. No i z doświadczenia własnego dość przestronnego brzuszka (nawet była pani od łaciny wytknęła mi, że spasłem się poważnie w ciągu ostatnich kilkudziesięciu miesięcy) wiem, że kuchnia Autorki "Sałatki..." może być i pyszna, i pożywna.
2. "Ze szminką w podróży": młodsza siostra "Sałatki..." również rozwija się pozytywnie. Co prawda nadal to stan bliski wczesnemu dzieciństwu, ale jak mawia moje motto (vide: konto na G+: link): "aby być wielkim, trzeba być kiedyś małym". No więc jak Szminka nieco urośnie, to na pewno inne blogi spragnione nieziemskich wrażeń będą rzucać na nią swe łapczywe spojrzenia (szczęśliwie Szminka rozwija się nieco szybciej niż przeciętne dziewczynki i jej akurat dolny limit wieku 15 lat nie obowiązuje).
3. "Łowcy sosrębów": powiedziałbym, że "bezpośrednia konkurencja", ale co do dzielnych czterech (a nie trzech jak myślałem parę miesięcy temu) Autorek niestety się nie umywam, bo męczę czytających długimi tekstami i średnio zabawnymi dowcipami (że o częstych dygresjach - które się prawie co zdanie pchają do nawiasów - nie wspomnę). Prosto, przyjemnie, fajnie napisane teksty - Czytelnikowi pewnie podnoszą się w uśmiechu kąciki ust i ma wrażenie, że podobnie wygląda twarz Autorek. Tak trzymać!
4. Blog Andrzeja Osińskiego: książki Waldemara Łysiaka można lubić albo nie. Ponoć Salon ich nie lubi, dlatego lubią je takie osoby jak ja (w końcu Łysiak to też historyk sztuki z dorobkiem naukowym). Jeśli zaś doczepić się do tekstów Łysiaka (vide: najnowsza "KARAWANa literatury" i tutti quanti), to za to, że zbyt łatwo oddaje głos cytatom. U Osińskiego natomiast cytat to swoista perełka, często otwierająca dalsze ciekawe rozważania. A że mamy tu do czynienia ze sztukami plastycznymi, muzyką i literaturą (a niekiedy nawet tańcem) - to ja wymiękam...
5 i 6. "Sztuka rozumienia sztuki" oraz "Blog o sztuce": czas to ponoć najbardziej deficytowe dobro XXI wieku. I chociaż szczęśliwie pieniądze czasu nie dają (jak w "In Time" z Justinem Timberlakiem i znakomicie wyglądającą w rudych włosach Amandą Seyfried), to jest zwykle tego czasu jak na lekarstwo. I czasami niektórzy piszą nieco mniej i rzadziej. Niestety w przypadku obu blogów Autorom powoli czas zajmują inne zajęcia, ale od czego jest "Liebster Blog"! Nagroda może ich zmotywuje. Ja trzymam w każdym razie za to kciuki.
7. "Nie-zła sztuka": są w Polsce niezłe historyczki sztuki, są te dobre, są wreszcie świetne i genialne. Gdyby moim zdaniem Dorota Łagodzka nie należała do tej ostatniej grupy, to czyż bym wówczas nominował jej bloga? Gdzie indziej przeciętny użytkownik Internetu znajdzie precyzyjniejsze informacje o tym, co się dzieje we współczesnej sztuki, zwłaszcza gdy dotyczy to dyskursu feministycznego i wykorzystania zwierząt? Może to nisza, ale jednak istotna, bo dość dobrze pokazująca, gdzie jest granica tego, co skłonni jesteśmy nazwać sztuką, a tego co ową sztuką nie jest. Dla mnie szacun!

Ufff, siedem blogów jest - jeszcze cztery (na Międzynarodowym Dniu Bloga nominowany był też blog koleżanki z Instytutu Eweliny Jarosz - w tym czasie "puściła" na blogu m.in. świetny tekst o Koji Kamoji: link). Wyjdzie, że się lenię całymi godzinami zanim śledzić interesujące wpisy pewnie nie mniej interesujących ludzi. Albo przyznam się do kolejnej swojej pasji przed Czytelnikami i wtedy nie będę miał już nic do ukrycia. Sypię więc głowę popiołem i się przyznaję. Mam to szczęście, że całe moje życie składa się z realizowania różnych pasji. Uwielbiam to, co robię jako prawnik (a już zwłaszcza prawo europejskie), więc mógłbym zachwalić kilka blogów prawniczych. Problem z nimi jest taki, że o ile wiele z nich spełnia swój główny cel, a więc ludziom na prawie się nieznającym przybliża często skomplikowane instytucje prawa, to zwykle takie blogi mają swój jeśli nie pierwszo-, to drugorzędny aspekt komercyjny. Pokazać Autora jako specjalistę w jakiejś dziedzinie, wypromować jego kancelarię w wyszukiwarkach itp. Na potrzeby Liebster Blog nie chciałbym w tym jednak uczestniczyć i może kiedyś sam stworzę takiego bloga, by dać się znaleźć potencjalnym klientom jako profesjonalista (tak, mnie też to martwi... Ja profesjonalistą?).
Czytelnicy przed integracją bloga z G+ mogli się o mnie dowiedzieć, że uwielbiam nachosy, trance i piłkę nożną na poziomie. Niestety dobrych blogów o nachosach nie ma, informacje o trance zdominowało kilka forów z linkami do rapida, zippyshare i soundcloud-a, a o piłce nożnej większość tekstów jest na poziomie sloganów informujących o tym, kim były matki zawodników Cracovii. Czas więc ujawnić czwartą pasję - uwielbiam komiksy ;) Zwłaszcza te krótkie, chwytliwe, kilkuobrazkowe, które kończą się błyskotliwą puentą, ale nie pogardzę też i dłuższą formą wizualno-tekstową. Pozostałe zatem cztery nominacje dotyczą blogów, gdzie fan Turgieniewa i sióstr Bronte skupić się musi raczej na obrazie niż wielostronicowej lekturze.

8. "Everyday Blues": niegdyś blog na Blogspocie - od ponad półtorej roku "pełnoprawna" witryna internetowa. Ale Whitey pozostał ten sam: nadal szuka miłości swojego życia i jest nieporadny niczym dziecko we mgle. Znaczy czasem kogoś tam znajdzie (nawet niekiedy fajne laski, jeśli tylko w takich kategoriach rozpatrywać można ludka złożonego z kilku kresek), ale można być pewnym, że straci ją za kilka dni. Felix Goldberg zaś powoli kreuje sobie pozycję na austriackim rynku i słusznie. Ten komiks jest po prostu zabawny!
9. "Cyanide & Happiness": sytuacja analogiczna. Grupa kilku utalentowanych facetów (skład się nieco zmienił z czasem) założyła bloga, rysowała ludki kpiąc z każdego chyba aspektu rzeczywistości. Jeśli mnie pamięć nie myli, to wzorem twórców "South Parku" tylko z Mahometa im się nie udało. Obecnie witryna z komiksowymi bajerami (mam jedną koszulkę z logo C&H i wizerunkiem Che Guevary), która codziennie dostarcza mi choć trochę radości. Plus za appkę do Pokki, która wyświetla codziennie okienko z nowym komiksem.
10. "Loading Artist" - blog Gregora Czaykowskiego: ponoć fajnie być nowozelandczykiem. Piękne plaże, podobnie wyglądające kobiety, można zostać pochwalonym za rozjechanie oposa na drodze albo przypadkiem wbić się na plan zdjęciowy jakiejś hollywoodzkiej megaprodukcji, a na same wyspy dolecieć po uprzednim zabawnym szkoleniu w zakresie niezwykle cennej umiejętności zapinania pasów lotniczych. Ale można też być grafikiem, mieć rezolutną i ładną dziewczynę, ciężko harować w firmie reklamowo-marketingowej za niewygórowaną (jak na Nową Zelandię) stawkę i co jakiś czas wygospodarować czas na zamieszczenie kolejnego ładnego komiksu. I takich ludzi cenię. Plus za możliwość integracji z różnymi serwisami społecznościowymi.
11. "Outline - Sebastian Frąckiewicz o komiksie i opowiadaniu obrazem": blog jednego z najważniejszych publicystów zajmujących się komiksem w Polsce (jeśli nie najważniejszego), a więc Sebastiana Frąckiewicza. Autor licznych tekstów w "Przekroju", "Polityce" i "Arteonie" (a co, każda myszka swój ogonek chwali!) stworzył niedawno bardzo fajną książkę ("Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce", którą miałem zaszczyt zrecenzować) dobrze oddającą problemy, z jakimi borykać się muszą rodzimi artyści. A teraz promuje on kulturę komiksową w przywołanym blogu. Dla zainteresowanych tym, co się dzieje we współczesnym komiksie, i jednocześnie niechcących wychodzić poza medium Internetu, blog S. Frąckiewicza winien być zakładką nr 1.

*****
Rozpisałem się, więc pewnie Czytelnicy już dawno weszli na któryś z powyższych linków i znaleźli tam teksty lepsze niż u mnie (chlip!). Czas zatem na odpowiedzi na zadane mi przez Autorkę "Zielono w głowie" pytania.

01. Które historyczne miejsce w Europie jest dla Ciebie ważne? najbardziej interesujące? najbardziej warte odwiedzenia?
Gdybym miał wybierać miejsce, które chciałbym odwiedzić i potem z niego wrócić z łatwością wskazałbym Sankt Petersburg. Fantastyczne miasto, znakomite muzea, piękny krajobraz nad Newą i żywiołowi ludzie (zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym aspekcie). A gdybym miał odwiedzić i nie wrócić? Bolonia albo Kopenhaga. Oba cudne i klimatyczne, a ich nietypowość przejawia się w każdym zaułku. Szczerze mówiąc nie wiem, kto wymyślił pojęcie "genius loci", ale do tych miast to pojęcie na pewno pasuje. Mi jednak nie-powrót z Bolonii czy Kopenhagi nie grozi - nie znam ani włoskiego, ani duńskiego, więc burmistrzowie mogą być akurat w tym wypadku bezpieczni i nie martwić się o to, że trzeba mi będzie przydzielić jakąś uliczkę na moją cześć (jak ma to miejsce w miejscu moich narodzin: link).

02. Czy istnieje książka, której adaptacja filmowa byłaby lepsza od oryginału?
Nie chciałbym się narazić muzułmanom, ale to chyba... "Koran". Zwłaszcza sura "Pszczoły" może być niezła ;)

03. Z czym kojarzy Ci się określenie "wiktoriańska Anglia"?
Z "Sadness" - fotografią wówczas znanej aktorki Ellen Terry, jaką wykonała w 1864 r. jedna z niewielu fotografek wśród prerafaelitów, Julia Margaret Cameron

04. O czym myślisz, gdy patrzysz w nocne niebo?
Zwykle, gdy patrzę na niebo, to niewiele na nim widać (tak to jest, gdy się mieszka w dużym mieście i ma "kurzą ślepotę"). Ale gdy jednak pokazuje ono pięknie rozświetloną gwiazdami przestrzeń, ku której człowiek chciał się wybrać już od początków formowania się cywilizacji, to niekiedy nachodzi mnie myśl, jak udało się tę głębię zawrzeć van Goghowi w jednym ze swoich najsłynniejszych dzieł czyli "Gwieździstej nocy" (1889)...

05. Dlaczego stworzyłeś/aś bloga?
Długa historia ;) Pomysł na bloga przyszedł mi pod koniec pierwszej połowy 2010 r., gdy już kończyłem magisterkę z historii sztuki. Pierwszy rok aplikacji adwokackiej wlókł się powoli (dopiero po sześciu miesiącach aplikanci mogą chodzić do sądów oraz reprezentować strony i uczestników postępowania jako pełnomocnicy), a ja miałem dużo wolnego czasu. Coś tam myślałem o doktoracie, ale problem był taki, że ja wróciłem w 2009 r. z powrotem do Szczecina i średnio mi się uśmiechało przenosić znów do Poznania. No i zacząłem pisać. Z czasem zaś życie potoczyło się tak, że jednak do Poznania wróciłem na te kolejne dwa lata mojego średnio pasjonującego żywota, a praca, aplikacja i inne obowiązki niezbyt ułatwiają regularne pisanie.
A celem bloga było to, by pokazać, że sztuka jest ciekawa i pełna głębi tym, którzy ją lubią, ale niekiedy odnoszą wrażenie, że nie rozumieją wszystkiego. Bo jeśli coś studia historii sztuki dają, to na pewno mi dały większą wrażliwość obserwacji świata, "schematów" zachowań, które tym światem dążą i pragnienie by ów wszechobecny marazm i szarugę życia zmienić w coś bardziej "kolorowego".

06. Jaki rodzaj literatury jest tym, o którym myślisz: "kocham te książki"?
Niewiele czytam literatury pięknej, ograniczając się głównie do tekstów naukowych, prawniczych i publicystyki. Kiedyś lubiłem Kena Folletta, ale dawno nie zaglądałem do jego książek i nie wiem, jak teraz bym na nie zareagował...

07. Z czym kojarzy Ci się Paryż?
Z tym, że spędziłem w jednej z sal Luwru z obrazami Poussina kilka godzin, z Sacre-Coeur, kilometrami korytarzy na lotnisku Charlesa de Gaulle'a oraz że jakaś cukiernia niedaleko Ogrodów Luksemburskich robiła fajne babeczki (ciekawe, czy jeszcze istnieje to miejsce...)

08. Ile książek zabierasz ze sobą, gdy wyjeżdżasz na tygodniowy urlop/wakacje?
Dawno nie miałem tygodniowego urlopu, więc ciężko oszacować. Za to w sierpniu miałem miesięczny (w tym momencie fani DoT-y robią "monster-kill"). W podróż do Bułgarii i Grecji zabrałem ze sobą kilka przewodników i polsko-greckie rozmówki oraz pendrive'a z artykułami, by przygotować się do zajęć, jakie teraz prowadzę dla studentów. W punkcie ksero wyszło z tego prawie dwa kilo wydruków, które następnie cudem zmieściły się do podróżnej walizki. Dodając fakt, że wróciłem z kilkoma innymi książkami (m.in. ponoć znakomitą książką na temat archeologii trakijskiej, z której do tej pory przeczytałem tylko wstęp), to zakładam, że na przyjemny tydzień starczyłyby mi 2-3 książki.

09. O jakiej epoce historycznej lubisz czytać przede wszystkim?
Głównie o średniowieczu. To był po prostu dziwny świat. Świat, którego moim zdaniem, nie doceniamy - świat, w którym może ludzie byli mniej światli niż my obecnie, ale dzięki temu wiedli całkowicie inne życie. Pewnie nie lepsze, ale takie, do którego my się już nigdy chyba nie zbliżymy.

10. Czym dla ludzkości jest kultura - w dwóch, trzech zdaniach?
Jest tym co ginie, podobnie jak w świecie giną takie rzeczy jak elementarna przyzwoitość, maniery, dobre wychowanie i ironiczne poczucie humoru. W zamian mamy masę przepisów jak się zachować, kobiety krytykujące to, że mężczyzna chce je przepuścić w drzwiach lub pocałować w rękę, ale w zamian gotowe są do wyuzdanych zachowań w łóżku czy denne dowcipy Berlusconiego o płci pięknej. Co gorsza, sztuka czyli kwintesencja kultury rzadko kiedy przypomina o tym, co tracimy.

11. Czy można żyć nie oglądając programów informacyjnych?
Nie mam w mieszkaniu telewizora, a radio tylko w komórce i na laptopie. Bez stron serwisów informacyjnych życia sobie nie wyobrażam (jak się bowiem inaczej dowiem, czy Pogoń albo Atalanta odniosły kolejny niespodziewany sukces), ale nie miałbym nic przeciwko temu, by często teksty na tych serwisach były dłuższe i bardziej dogłębnie analizujące temat. Stąd też preferuję stronę "Rzepki" i Sportowefakty nad Onet i Gazetę.pl.

*****
No to teraz czas na moje pytania (a są wśród nich podchwytliwe):
01. Antoine de Saint-Exupery napisał, że "miłość własna jest przeciwieństwem miłości", a z kolei Urszula Zybura, że "i miłość własną trzeba odwzajemniać". Kto z nich ma rację?
02. Niczym w baśni okazuje się, że Twoja daleka ciotka jest wróżką i otrzymujesz od niej czarodziejską różdżkę. Niestety różdżka już jest trochę leciwa i został jej tylko jeden czar do wykonania. Co by to było?
03. Czy Twoim zdaniem dziecko widzi świat piękniejszym niż jest w rzeczywistości czy też może dorośli tracą często wrażliwość na wyjątkowość tego, co nas otacza?
04. Załóżmy, że możesz kupić sobie dowolne dzieło sztuki i powiesić w domu. Na jakie się zdecydujesz?
05. Które wina i z jakiego regionu preferujesz? A może nad wina przedkładasz inne trunki?
06. Co daje Ci największą radość w prowadzeniu bloga?
07. Wolisz "czerwone i czarne" czy "różowe i zielone"?
08. Przed chwilą obok Twojego domu wylądował latający spodek. Wychodzą z niego dwa niskie, zielone ludziki, które wyglądają na przyjaźnie nastawione. Jak spróbujesz nawiązać z nimi kontakt?
09. Jaka jest najgorsza książka, jaką kiedykolwiek zdarzyło Ci się przeczytać?
10. Czy jest Twoim zdaniem granica, której sztuka nie powinna przekroczyć?
11. Czy masz jakieś uniwersalne źródło inspiracji dla swoich wpisów na blogu?

Jeszcze raz dziękuję za nominację, więc odwdzięczyłem się tym samym i jeszcze trudniejszymi pytaniami :) (ach, ta moja legendarna już złośliwość). Uściski, zwłaszcza dla nominującej mnie Ani,
Geo

piątek, 2 listopada 2012

Azjatycka architektura przyszłości

O tym, że (moim zdaniem) następny kolejny zwrot w światowej sztuce wywołany zostanie przez dorobek azjatyckich artystów pisałem już na łamach bloga kilka razy. Co prawda, nie bardzo jestem pewien, czy zwrot ten będzie podbudowany jakimś istotnym namysłem nad sensem sztuki i - co bardziej prawdopodobne - jakość tej sztuki będzie się wyczerpywać w swej wizualności, niemniej na wszystko to, co powstaje obecnie w Azji spoglądam z coraz większym niedowierzaniem. Gdy my kłócimy się o to, czy stadion na 58 tysięcy osób można zakryć przed deszczem albo zmieniamy ustawę tylko po to, by kluczowa autostrada mogła zostać uznana za ukończoną, mimo że daleko jej do takiego stanu, w Chinach, Malezji i nawet na Filipinach powstają obiekty, na widok których po prostu opada szczęka. Nie inaczej było ze mną, gdy wczoraj w moje chciwe łapki wpadł najnowszy (tj. trzynasty) numer "Architecture @" - pisma poświęconego najciekawszym realizacjom w Azji. I cóż, moskiewski wieżowiec otwarty wczoraj z taką pompą jako największy budynek w Europie wygląda przy nich jak młodszy brat, który wyszedł co prawda z pieluszek, ale nadal musi oglądać się na starszego, by nie palnąć jakiegoś głupstwa.
Kto oglądał "Terra Novę" w minionym sezonie zimowym, a w tym wybrał się na nową wersję "Pamięci absolutnej", ten mógł zapoznać się z dwiema całkowicie odmiennymi wizjami miast przyszłości, jakie powstąły w umysłach grafików komputerowych. Ale jako że w komunistycznych Chinach, niczym w PRL-u, "jutro zaczyna się dziś", to jak widać na załączonej ilustracji właśnie łamane są kolejne granice odwiecznej walki architekta z grawitacją. I to na korzyść architekta, jak w owym projekcie wznoszonym w Shenzhen, liczącym jako miasto "marne" (jak na Chiny) 1,4 miliona mieszkańców, ale stanowiącym centrum aglomeracji, w której oficjalnie mieszka 11 milionów ludzi. A liczba ta stale rośnie, bo jeszcze w 2009 r. było ich tam 8,9 miliona, zaś rok później - 10,3 miliona. Nietrudno się temu dziwić: miasto jeszcze pod koniec lat 70. było niewielką osadą rybacką i jako pierwsze doświadczyło pozytywów zmiany u steru władzy i zawarcia swoistego sojuszu Partii ze społeczeństwem, który skrócić można do hasła "my się trzymamy u władzy - wy się bogacicie". W 1980 r. otwarto tam pierwszą strefę ekonomiczną (głównie po to, by konkurować z dominującym w regionie angielskim wówczas Hongkongiem) i momentalnie rozpoczęto ruch budowlany. Siedziby założyły tam wielkie przedsiębiorstwa i filie zagraniczych firm, dla których obecnie wznoszony jest pokazany powyżej kompleks osiemnastu wieżowców. 
Nieprzesadnie wysokich, bo liczących "tylko" od 100 do 300 metrów, ale połączonych ze sobą tak, że tworzą nową wizję myślenia o architekturze. Ściśle zintegrowane z przyrodą i skomplikowanym systemem komunikacyjnym miasta mają nie być takim obciążeniem dla środowiska, jak mogłoby się to wydawać. Nim zatem arabscy szejkowie skończą swoje ekologiczne miasta na Pustyni Arabskiej, Chińczycy od końca 2014 r. cieszyć się będą mogli kompleksem usługowym, który przez 24 godziny na dobę będzie potrafić neutralizować zanieczyszczenie środowiska. Ale to nie wszystko! Specjalny system przy udziale wodorostów ma tworzyć tlen dla przebywających w wieżowcach, a rośliny rosnąć na organicznym kompoście, przy czym obieg wentylacji został tak skonstruowany, że szczęśliwie zapach tego kompostu nie będzie się roznosić po całym budynku. Można pomyśleć, że tak skonstruowany system budynków będzie mieć negatywny wpływ na relacje społeczne w mieście. Łatwo wyobrazić sobie żyjących w tych budynkach ludzi, którzy obcując z technologią jutra stopniowo odseparowywać się będą od "maluczkich", mieszkających w normalnych budynkach, zmuszonych do coraz częstszych cierpień z powodu zanieczyszczenia środowiska. I na to także architekci znaleźli rozwiązanie: podziemne pomieszczenia, które wykorzystując wspomniany system cyrkulacji powietrza będą to powietrze, schłodzone do normalnej temperatury, wtłaczać nie tylko wewnątrz wieżowca, ale i na zewnątrz. W ten sposób stworzony zostanie wokół obiektów specjalny mikroklimat niwelujący częste obecnie wrażenie szoku termicznego czy ogólnie pogodowego, jaki towarzyszy opuszczaniu takich obiektów usługowych.
Tyle chwalę Chińczyków, ale nie da się ukryć, że we wzniesieniu tego kompleksu nazywanego Galaxy Yabao Hi-Tech Enterprises Headquarter Park czynny udział wzięli także polscy architekci. W projekcie realizowanym przez mającą siedzibę w Hongkongu firmie 10 Design Group Ltd. zaangażowana została m.in. Ewa Koter jako architekt krajobrazu (architektka działająca wespół z Łukaszem Wawrzeńczykiem jako projektant organicznych i nowoczesnych wnętrz mieszkalnych), a także Maciej Setniewski. Wystarczy jednak przywołać nazwiska innych architektów, jak Ted Givens, Tatsu Hayashi, Peby Pratarna, Ru Chen czy zajmujący się wraz z Ewą krajobrazem - Ting Fung Chan, by mieć świadomość, że projekt ten spala międzynarodową wizję architektury, różne "szkoły" i pomysły, które skutkują pewną homogenizacją rozwiązań architektonicznych. Homogenizacją wcale nie taką niekorzystną, jak zwykle stwierdza się analizując sztukę i kulturę współczesną, ale twórczą na tyle, że pozwala stworzyć coś, co przerasta wizje futurystyczne, z jakimi obcować możemy w kinie. Faza pierwsza projektu zakończy się z końcem 2014 r., całość w 2018 r. Wtedy Chińczycy będą mogli powiedzieć, że zadziwili świat, łącząc w niezwykle nowatorski sposób szkło, metal, beton, kamień i oczywiście rośliny, a my w Europie po raz kolejny nabawimy się kompleksów.
Zakompleksieni udamy się zatem do Korei Południowej czy Japonii i nie poczujemy się lepiej. W krajach - jeszcze parę dekad temu uznawanych za Trzeci Świat - także architekci nie zasypiają gruszek w popiele. Przedstawiony obok projekt O2 City w Malezji zaskakuje swoim rozmachem. Widok z góry może nie powala, ale i tak przekracza znaczną większość nowoczesnych rozwiązań tworzonych obecnie w Europie. Szczególnie z uwagi na fakt, że o ile Galaxy Yabao jest projektem stricte komercyjnym, to O2 City w miejscowości Puchong (liczącej prawie 350 tysięcy mieszkańców) ma łączyć w sobie zarówno mieszkania, jak i obiekty usługowe. Miasto nie wydaje się zatem szczególnie wielkie (ot, taki nieco mniejszy Szczecin), ale pełni dość istotną rolę jako "noclegownia" dla pracowników w Kuala Lumpur, którzy zdążają do stolicy położoną na południe od dzielnicy autostradą łączącą Puchong z Damansarą, gdzie znajduje się gigantyczne rozwidlenie prowadzące ku centrum i obrzeżom metropolii. Stąd też realizacja tak wysublimowanej inwestycji, w której mnie najbardziej poruszyły... wiszące ogrody. Drugi cud świata, niegdyś świadczący o pokonaniu przez człowieka przyrody w centrum upalnej Mezopotamii, tutaj ma swoje kolejne wcielenie. Wszystko ekologiczne z obiegiem natlenianej, samooczyszczającej się wody, ogrody i parki z rzeźbami i fontannami... - całkiem nieźle jak na dzielnicę mieszkalną. Ale Chan Chin Yeow (główny architekt prowadzonej przez siebie firmy CY Chan Architect) poszedł krok dalej i... główny park zaprojektował w kształcie wzoru cząsteczki chlorofilu. Niestety nie udało mi się znaleźć informacji, czy chlorofilu A czy B, ale i tak pomysł co najmniej wart uwagi: budujący ekologiczną tożsamość, świadomość stałej odpowiedzialności za nie tylko lokalne środowisko.
Budowa tego kompleksu już się zaczęła i prawdopodobnie potrwa do 2015 r. (w przeciwieństwie do polskich przedsiębiorstw, przy takich ogromnych inwestycjach w Azji można liczyć na terminowość, chociaż im też zdarzają się niekiedy poważne poślizgji). Dzielnica zaprojektowana tak, by nie degradować i tak mocno obciążonego środowiska w prowincji Selangor, jak widać będzie wyglądać znakomicie nocą. Najwyższy wieżowiec, liczący sobie 28 pięter, celowo umieszczono tak, by był widoczny z autostrady, a mieszkańcy wiedzieli tym samym, gdzie skręcić. Cóż rzec, jeśli tak ma wyglądać raj (albo chociaż Babilon) XXI wieku, to nie miałbym nic przeciwko, by tam zamieszkać, ale znając życie pewnie poraziłaby mnie cena czynszu ;) Niemniej te 54 tysiące metrów kwadratowych, na których znaleziono przestrzeń mieszkalną o wielkości 156 tysięcy metrów, daje nadzieję, że podobne inwestycje pojawią się w innych miejscach, gdzie niezbędne jest harmonijne powiązanie środowiska z potrzebami ludności. Już dziś widzimy podobne pomysły w aglomeracji Hamburg-Harburg czy pomniejszych miastach niemieckich, ale na tak spektakularne wizje miast przyszłości chyba trzeba będzie w Europie jeszcze parę dziesięcioleci poczekać. Aby nie było jednak na to za późno...
A teraz coś dla fanów Tetrisa. Projekt Angkasa Raya, jaki w drugiej połowie przyszłego roku zacznie być realizowany w Kuala Lumpur, pokazuje, że dla nowoczesnej architektury nie ma rzeczy niemożliwych. Łączenie całkowicie odmiennych materiałów, które jeszcze w czasach stylu modernistycznego uważane było przez wielu architektów jako grzech pierwszy i śmiertelny zarazem, obecnie już nie razi. Co więcej, nie tylko nie razi, ale daje wprost nieprawdopodobne efekty wizualne. Pomysł Ole Scheerena dla niego samego nie jest może tak nowatorski jak dla nas. W 2002 r. wygrał konkurs na budynek CCTV (chińskiej telewizji), który ukończono w tym roku i który wygląda jak zgeometryzowana wersja wstęgi Mobiusa. Centrum Sztuk Performatywnych w Taipei, które ukończone zostanie w 2014 r., już z samego planu sprawia wrażenie celowej gry z tradycją. Część przypomina wille Palladia (a właściwie ich zanglicyzowaną formę) z nietypową dostawioną salą koncertową z eliptyczną apsydą - odwróconą jednakże do widowni dłuższym bokiem w przeciwieństwie do rozwiązań powszechnych w budowlach kościelnych. Skomunikowanie zaś wspomnianej sali, do której prowadzą wielkie, dominujące w głównej elewacji, schody przywodzi na myśl antyczne bazyliki. Scheeren projektując Angkasa Raya stworzył coś podobnego - obiekt, który jak stwierdził może być podobnym symbolem międzykulturowości Malezji i chlubą dla miasta podobnie jak Petronas Towers, które wzniesiono kilka przecznic dalej.
Już sam fakt, jak mieszkańcy tego jednego z (wciąż niedocenianych) "Tygrysów Azji" przekształcili swoją stolicę, świadczy o tym, że tyle wieków uprawiany europejski kolonializm ani im, ani nam nie wyszedł na dobre. Do miasta dojechać można nie tylko wspomnianą autostradą, ale także tzw. LRT (z angielskiego Light Rapid Transit System), kolejką miejską (KL Monorail) oraz budowanym kolejnym systemem transportowym (Mass Rapid Transit). Co ciekawe, Scheeren częściowo zanegował standardowy podział na część przemysłową i parkingi. Zwykle jest tak, że parking umieszczony jest tuż obok albo w podziemiach, ludzie opuszczają swoje pojazdy, następnie tłoczą się do jadących z dużą prędkością wind i wysiadają tam, gdzie pracują. Architekt poszedł w innym kierunku: czyż nie da się dojechać samochodem do parkingu położonego w tej sekcji, w której mieści się siedziba danego przedsiębiorstwa? W nowoczesnej architekturze nie ma takich granic.  Budynek podzielony jest na niezbyt ze sobą powiązane sekcje (tylko na tyle, na ile jest to potrzebne dla funkcjonowania obiektu lub w razie konieczności ewakuacji), a sekcja składa się z miejsc parkingowych, miejsc rozrywki, miejsc pracy, sal konferencyjnych, a niekiedy nawet z basenu i miejsca bankietowego. Całość oczywiście otoczona zielonymi, roślinnymi tarasami. Tę nietypową organizację wnętrza podkreśla zewnętrzne, które sprawia wrażenie celowo addytywnego. Bloki wydają się przypominać klocki Tetrisa, które upadły jakby przypadkowo w ten sposób i jakby obiekt nadal miał możliwość piąć się w górę. Wydaje się jednak, że 65 pięter, które stanie w centrum Kuala Lumpur do 2016 r. wystarczająco pokazuje skalę ruchu budowlanego, jaki od kilku dziesięcioleci nieustannie trwa w Azji. A widok z basenu na Petronas Towers - jak pokazuje symulacja komputerowa - będzie zapierać dech w piersiach, czego oczywiście pracownikom obiektu nie życzę.
Coraz bardziej skłaniam się do stanowiska, że takiej architektury potrzebujemy w XXI wieku. Fakt, że tak rzadko obcujemy z przyrodą, że nasz świat zdominowały urządzenia elektroniczne, które nas o nim informują zamiast samemu doświadczać realnego, namacalnego kontaktu i związanej z tym refleksji, powoduje, że być może w architekturze jest szansa na przywrócenie tego kontaktu choć w znikomym stopniu. Chociaż z drugiej strony spodziewać się można innego zagrożenia. Od dawna istniejący konlikt między "miastowymi" a mieszkańcami wsi i małych miasteczek przerodzić się może w konflikt między mieszkańcami gigantycznych metropolii a resztą społeczeństwa. Już teraz w takich megacentrach skumulowane są wszystkie ośrodki opinii i władzy, metropolie narzucają swoją wizję świata, a także własności/prywatności/anonimowości, wreszcie to wielkie miasta twierdzą, że generują to, co w XXI w. najważniejsze - wiedzę. Można się więc obawiać, że tworzenie takich enklaw (choć w szczytnym celu) z czasem przyniesie więcej złego niż dobrego - stworzy świadomość "nowego człowieka", co prawda ekologicznego, ale postrzegającego ekologię nie jako dbanie o przyrodę w jej naturalnym stanie, lecz mechanicznie wykonującego czynności, które postrzegane będą jako ekologiczne. To jednak problem nie architektów, lecz całego społeczeństwa, chociaż nie da się ukryć, że dzięki takim inwestycjom projektanci przyjaznych dla środowiska kompleksów spełniają o wiele pełniej niż awangardziści rolę "budowniczych świata".

czwartek, 1 listopada 2012

Staroegipskie malarstwo o tańcu

Większość Czytelników już wie, że inspiracji dla postów poszukuję w realnym życiu, a że co chwila spotyka mnie coś nietypowego, to i same wpisy rzadko kiedy dotyczą "klasycznej" sztuki, o jakiej poczytać można w książkach na ten temat. Tym razem inspiracją była moja młodsza koleżanka, która towarzyszyła mi na halloweenowej imprezie (wspomnianej w poprzednim poście). Szczęśliwie nie była przebrana za minimalistyczną rzeźbę, ale podobnie jak ja użyła drobnego elementu doczepionego do stroju, by zaznaczyć artystyczne odniesienie. Zaś jej taniec w rytm lecącej muzyki był tak zjawiskowy, że większość facetów miała problemy z przełykaniem trzymanych w ręce trunków. Płynęła niejako wśród kolejnych nut rozbrzmiejących z głośników niczym egipskie tancerki na ścianach świątyń i piramid. I to właśnie o tych tancerkach będzie dzisiejszy wpis, jako że chyba nie znam słów odpowiednich do wyrażenia tanecznej ekspresji Moniki.
Namalowane ok. 1400 r. tancerki z grobowca Nebamuma w Tebach to nie tylko jedno z najbardziej "realistycznych" dzieł starożytnego Egiptu (ach, te wałeczki na brzuszku dziewczyny po prawej!), ale także dość wiarygodny symbol tego, jak umilano życie faraonowi i możnym w okresie Nowego Państwa. A trzeba przyznać, że taniec wówczas jeszcze bardziej się sprofesjonalizował, ściągano niewolników i niewolnice z całej Afryki, by pokazali swoje umiejętności, a muzyka była w rozkwicie. Ale wróćmy do początku, gdy zaczęły się pojawiać pierwsze grupy taneczne zwane "khenerami"... W Starym i Średnim Państwie zwykle takiej grupie przewodziła kobieta noszące dumny tytuł Nadzorcy Królewskiego Keneru albo Nadzorcy Królewskiego Tańca. Jej podlegały wszystkie dziewczęta i chłopcy, którzy nieustannie ćwiczyli się w choreografii i skomplikowanych układach tanecznych. Wiadomo, że takie przedstawienia miały miejsce przy obrzędach pogrzebowych i licznych festiwalach, także religijnych. Co ciekawe, nie zawsze to kobieta stała na czele kheneru. Koniec Starego Państwa przywiódł większe zainteresowanie męskim tańcem - coraz większa liczba mężczyzn uczestniczyła w obrzędach, a i nadzorcą niekiedy bywał mężczyzna.
Papirus z czasów panowania Senwosreta II (1844-1837 r. p.n.e.) informuje nas o comiesięcznych festiwalach odbywających się w związku z upływem pełnego cyklu zmian faz księżyca, odpowiednio w czas pełni, nowiu i przy pierwszej oraz trzeciej kwadrze. Za każdym razem były to inne tańce, a grupa przecież musiała się także przygotować na inne święta "kalendarzowe, jak noc powitania wylewu Nilu, festiwal noworoczny (trwający pięć dni pod rząd), a także święta patronów - Sokara, boga słońca i Hatory - bogini tańca i miłości (jeśli wierzyć w reinkarnację, to chyba wiem, jaką egipską boginią była Monika w poprzednich wcieleniach ;)).Skupmy się zatem na khenerach, bo miały one w starożytnym Egipcie różny charakter. Część z nich była "zinstytucjonalizowana" i ściśle powiązana z dworem królewskim, konkretną świątynią albo domami najbogatszych możnych. Niektóre natomiast działały przy nekropolach i można było je wynająć, by uświetniały obrzędy grzebalne albo rocznice śmierci danej osoby. Pozostałe grupy miały charakter bardziej "objazdowy" - zdążały od miejsca do miejsca w poszukiwaniu wydarzeń, na których tancerze mogliby pokazać swoje umiejętności.
Malowidło z Teb mogoby sugerować, że kluczem do dobrego wykonania tańca była maksymalna ekspresja. W Egipcie oczywiście było jednak inaczej - kobiety nie tańczyły wraz z mężczyznami, a osobno tańczyli także Pigmeje i karły. Z uwagi na ich wzrost w grupach tanecznych mieli oni specjalne przeznaczenie i dostosowane do nich rytualne tańce, jak choćby Taniec Boga. Normalnej wielkości tancerze bardzo często zaś ucieleśniali zmarłego, przy czym tylko osoby tej samej płci co zmarły mogły uczestniczyć w niezwykle istotnym tańcu muu. Taniec ten był swoistym odpowiednikiem niesienia zwłok zmarłego, stąd też płeć tancerzy dopasowana była do płci osoby odchodzącej do Krainy Zmarłych. Dla kobiet był także specjalny taniec iba o nieco mniejszym znaczeniu rytualnym, ale też wchodzący w skład obrzędów grzebalnych.
Wspomniany papirus informuje nas także o tym, że w skład grup tanecznych wchodziło wielu obcokrajowców. Pomijając fakt egzotyki i tego, że z zaciekawieniem pewnie przyglądano się "obcym" tańcom z podbitych lub zaprzyjaźnionych krain, świadczy to też o skali kontaktów międzynarodowych państwa. Przy obrzędach funeralnych Senwosreta II pojawiła się grupa składająca się z dwunastu tancerzy, w przypadku których aż pięć osób miało semickie imiona, a dwie nubijskie. Jedynie co do jednego, badacze są pewni, że był Egipcjaninem. Podobne przekazy sugerują, że Egipcjanie w takich khenerach byli w mniejszości, chociaż istnieje dość przekonująca teoria, że obecność obcokrajowców była niezbędna ze względów religijnych, zwłaszcza w tych khenerach, które jakoś powiązane były ze świątyniami. Z drugiej strony, wizualne przekazy nie korelują z pisemnymi. Na reliefach czy malowidłach artyści przedstawiali tylko tańczące dziewczyny o egipskich rysach twarzy, podczas kiedy inne malowidła jednoznacznie przekonują, że potrafili zasygnalizować wygląd mieszkańców ziem ościennych. Czyżby więc owe Semitki i Nubijki podczas tańców malowały się na wzór egipski, a może to kolejna forma konwencji artystycznej, których egipskie malarstwo wypracowało przeogromną ilość?
Przyjrzyjmy się zatem szerzej dziełom, które przedstawiają tancerzy i tancerki. Pierwsze tego rodzaju prace pochodzą jeszcze z okresu przed połączeniem Górnego i Dolnego Egiptu czyli z okresu Nagada II (3500-3000 r. p.n.e.), kiedy to pojawiają się przedstawienia tańczących na ceramice, a więc najlepiej rozwijającej się wówczas dziedzinie sztuki. Rozwój obrzędów sepulkralnych, ściśle związany z budową mastab i piramid, spowodował także rozwój tańca i grup tanecznych, toteż i one znalazły się na reliefach powstałych w okresie V i VI dynastii. Tym, co cechuje te malowidła, to - jak widać na umieszczonym wyżej przykładzie z Teb - względna dowolność w ujęciu postaci. Ich odrębność od kanonu wynika z tego, że artysta nie był zmuszony ukazać jak najwięcej elementów ciała, jak choćby w przedstawieniach zmarłych. Tancerze nie towarzyszyli zmarłemu w przyszłym świecie, w przeciwieństwie do rodziny czy sług, stąd też malarze i rzeźbiarze mogli ukazać ich bardziej w pozach, jakie przyjmowali podczas tańców niż skupiać się na oddaniu wszystkich szczegółów anatomicznych zgodnie z kanonem.
Po raz kolejny malowidło z ok. 1400 r. p.n.e. nie daje się odnieść do całego okresu rozwoju tańca w Egipcie. Tym razem w przypadku strojów. Jak widać w Nowym Państwie panie tańczyły bardzo skąpo odziane, jedynie z biżuterią i przepaską biodrową. W Starym Państwie byłoby to nie do pomyślenia! Wówczas strój musiał ściśle przylegać do ciała, także w dolnej partii, toteż podniesienie i wyprostowanie nogi w tańcu można było sobie darować. Jedynie do bardziej żywiołowych tańców, których nie było wiele, można było założyć sukienkę rozciętą w pionie albo krótszą spódnicę ze zwisającym paskiem. Nowe Państwo wprowadziło nieco więcej erotyki do tańca, chociaż akurat "nieco" jest tu nie bardzo na miejscu. Śmierć stała się mistycznymi nowymi narodzinami, ale mistyki w tym było tyle, że np. tancerze udawali akt poczęcia, osoba symbolizująca zmarłego tańczyła nago i nie ograniczano nagości tylko do jednej płci (pojawiły się nawet nagie tańczące dzieci!). Pomijając fakt, że dojrzewający dopiero nastolatkowie w tych obrzędach wykonywali ruchy przypominające zachowania seksualne, odnieść można wrażenie, że nie było to szczególnie pozytywnie wpływające na psychikę uczestniczących w obrzędzie osób. Z drugiej strony, nagość stanowiła immanentny element życia codziennego - zwykle osób najmniej majętnych nie było stać na odzienie dla szybko rosnących dzieci, toteż chodziły one zwykle bez ubrania.
Jeśli wyobrazimy sobie taki khener złożony z urodziwych, pozbawionych odzienia dziewcząt, powiązany z dworem faraona czy jakiegoś możnowładcy, to pewnie od razu przychodzi na myśl turecki harem. Szczęśliwie rola kheneru była w starożytnym Egipcie inna. Przez długi czas uważano, że zadowolenie faraona osiągano także za pomocą zaspokajania ciągot fizycznych, lecz teza ta upadła. Przede wszystkim chodziło o "odnowienie serca" tego, kto mógł sobie pozwolić na posiadanie kheneru, nie zaś zaspokajanie cielesnych pragnień. Jak widać, już w starożytnym Egipcie oddzielano doznania estetyczne ewokowane przez sztukę od tych, jakie budzić musi niekiedy znakomitość i powab kobiecego ciała.W przypadku mężczyzn wiadomo z zapisków, że umiejętność tańczenia ściśle powiązana była ze sprawowaniem funkcji religijnych, czego przykładem jest postać Horihotepa, który oprócz bycia tancerzem, realizował się jako kapłan Bastet. 
Kobiety także mogły awansować społecznie. Oczywiście sam fakt przebywania na dworze królewskim czy w khenerze powiązanym z bogatą świątynią zabezpieczał je materialnie, ale dzieła literackie świadczą o tym, że wykształciło się coś na kształt chansons de geste. Jeden z takich utworów zamieszczony na "Papirusie Westcara" informuje o niejakiej Ruddedet, która powiła trójkę bliźniąt, z których jedno sprawi przyjemność Chufu. Przyjrzyjmy się zatem tej historii. Czwarte z pięciu opowiadań (piąte niestety zachowało się jako niekompletne) opisuje, jak jeden z najpotężniejszych faraonów w dziejach Egiptu poszukiwał tajnego skarbu ukrytego w świątyni Tota. Wysłał więc swojego syna do pewnego mędrca (zwanego "Dedi"), by ten powiedział mu, jak dostać się do skarbu. Mędrzec postanowił pojawić się przed faraonem i przepowiedział mu, że gdy Nil wystąpi z brzegów niejaka Ruddedet powije dzieci, które rządzić będą Egiptem, a jedno z nich przyniesie ów skarb Chufu. Jak zaś na znającego się na arkanach magii przystało, "Dedi obiecał, że sprowadzi przy okazji taki wylew Nilu, że użyźni on całe państwo, przy okazji przywodząc faraona do dzieci. Dopiero jednak w piątej opowiastce czytający dowiaduje się kim jest Ruddedet. Historia zaczyna się od tego, że cierpi ona katusze z powodu źle przebiegającej ciąży. Jej wołania usłyszane zostały przez bogów (i to z samej "wierchuszki", bo na pomoc Ruddedet przychodzi m.in. Ra, Izyda i Chnum). By nie dać się rozpoznać wierzącym w nich ziemianom przebierają się za muzykantów i tancerzy, a na dodatek przywdziewają stroje sugerujące, że znają się na akuszerstwie i położnictwie. W oparciu o tę historię niektórzy badacze uważali, że bycie tancerzem było uzupełniającym zawodem i profesjonalizacja nie była pełna, zaś głównym źródłem utrzymania w starożytnym Egipcie miała być inna rola społeczną jaką pełnili tancerze. W przypadku opowieści o Ruddedet takie przebranie miałoby znaczenie, gdyż ostatecznie bóstwa pomogły jej (oraz trzem synom) przeżyć ciążę, niemniej znikoma liczna innych źródeł pisanych nie pozwala odpowiedzieć precyzyjnie na pytanie, z czego utrzymywali się członkowie wędrownych khenerów. Ruddedet powiła piękne i silne dzieci (bogini Meszkenet zapewniła tę pierwszą cechę, Chnum - drugą), ale Izyda postanowiła dać im także pewien dar. Bóstwa przygotowały korony dla każdego z chłopców, które schowały w pojemnikach na jęczmień, a następnie kazały obiecać Ruddedet, że otworzy te pojemniki, jak ponownie spotka się z tym samym khenerem za kilka tygodni. Oczywiście bogowie nie planowali wrócić, ale Ruddedet o tym nie wiedziała. Gdy jej mężowi zabrakło piwa, poprosiła zatem służącą, by ta dostarczyła jej trochę jęczmienia. I wówczas wyszło szydło z worka (albo korony z jęczmienia) - spośród kłosów obie kobiety usłyszały cudny śpiew, który Ruddedet potraktowała jako cud i zapowiedź tego, że jej dzieci powinny zostać tancerzami i muzykantami. Notabene bardzo rzadko khenery tworzone były przez tancerzy i muzykantów - zwykle działali oni jako dwie niezależne od siebie grupy, a jedno z niewielu przedstawień łączących wykonawców muzyki i tańca pojawia się w okresie amarneńskim.
Szybko jednak Ruddedet pokłóciła się ze swoją służącą i uderzyła ją. Służka nie mogąc znieść zniewagi, zagroziła, że powie o narodzinach bliźniaków Chufu i uciekła do swojego starszego brata, który jednak potraktował ją podobnie jak dotychczasowa opiekunka. Wzgardzona służąca postanowiła zatem udać się sama i przeprawiając się przez Nil... została zjedzona przez krokodyla. Ogólnie jak widać autor tekstu darzył ją znikomą sympatią, starając się skarcić za intrygę, którą próbowała uknuć. Brat był jednak świadkiem tego zdarzenia i uznając śmierć siostry za działanie bogów, pobiegł do Ruddedet, prosząc o przebaczenie. I tu niestety opowieść się urywa...
Również moja opowieść byłaby niepełna, gdybym nie wspomniał o tańczących zwierzętach. Egipcjanie mieli wręcz nieprawdopodobne przesądy: twierdzili np., że strusie przed wyłowieniem potrafią tańczyć, a sam ruch, gdy struś rozkłada swoje skrzydła nazywali iba - tak samo jak wspomniany taniec rytualny. Zresztą tańczące strusie pojawiają się już od samego początku przedstawienia tańca w starożytnym Egipcie. Jedna z ceramik okresu Nagada II przedstawia nie tylko tańczącą kobietę, ale i strusia wykonującego swoje ruchy, co symbolizować może wyznawanie przez niego kultu Ra. Równie często pojawiają się przedstawienia tańczących małp. I tutaj badacze nie są zgodni: czy jest to znów licencia artistica, czy też rzeczywiście ćwiczono niektóre zwierzęta, by zachowywały się podobnie jak tancerze. Przeważa raczej stanowisko, że przedstawienia te mają charakter satyryczny (analogicznie do średniowiecznych charivari), bo trudno uwierzyć w wiarygodność sceny z okresu Nowego Państwa, ukazującej tańczącą małpę na statku czy małpę w czerwonym stroju ruszającą kończynami w rytm muzyki. Szczęśliwie to kobiety jednak dominowały w grupach tanecznych i nie da się ukryć, że do dziś potrafią z tańca uczynić niewiarygodne doznanie estetyczne.

Dla Moniki, która potrafi poruszyć nie tylko serce...

Minimalistyczne rzeźby i kosmos

Ostatnio chyba minimalizm mnie prześladuje. I to chyba nie dlatego, że ostatnio swój wysiłek w różnych aspektach życia ograniczam do minimum, ale tak niefortunnie się zdarzyło, że w minionym tygodniu spędzić musiałem trochę czasu nad dwoma tekstami Rosalind Krauss o rzeźbie, a wczoraj gdy kumpel w Szczecinie zorganizował imprezę halloweenową, jedna z moich znajomych przebrała się za dzieło Roberta Morrisa (sic!). Gdy zobaczyłem ją, z trudem przechodzącą przez drzwi jednego z pokojów, przypominającą długi prostopadłościenny kub, o mały włos nie padłem ze śmiechu. Cóż, tak to jest jak na imprę zaprasza się historyków sztuki (i to w jej wypadku nie byle jakich, bo w końcu wykładowczynię jednej z poważanych szczecińskich uczelni).

Ale do sedna. To mnie zainspirowało do zastanowienia się nad sztuką, która średnio mi leży, bo jakże fascynować się można czymś co ma kilkaset kilo wagi i umieszczone w “white cube’ie” muzeum czy galerii automatycznie ją organizuje. I właśnie to mnie ujęło – gdziekolwiek się nie umieści minimalistyczny “object”, momentalnie zmienia on przestrzeń galeryjną, łączy się z nią, niekiedy wręcz nad nią dominuje. Podczas kiedy inne dzieła sztuki po prostu wiszą sobie ładnie na ścianach albo stoją w środku sali, “czekając” z utęsknieniem na odbiorcę gotowego do nich podejść, przypatrzeć im się chwilę, skłonnego je poanalizować, to dzieła minimalistyczne sprawiają wrażenie uwolnionych od tego, co stanowi istotę ewokowania wrażeń estetycznych – sprawiają wrażenie, że nie potrzebują odbiorcy do istnienia. Rację ma zatem wspomniana Rosalind, że są one “samoreferencyjne”, ale przede wszystkim odnoszą się nie tylko do materiału, z którego są wykonane, negując przestrzeń, w której się znajdują, ale przede wszystkim do tego, że “wyrzucają” na margines odbiorcę. To odbiorca ma przyjąć, że gigantyczny monolit jest dziełem sztuki, bo przemożna siła w nim zawarta wręcz na nim to wymusza. Taka wystawa nie ma w nim wzbudzić “prostych” przeżyć estetycznych, dać się zanalizować w opozycji piękne – brzydkie, dopracowane – niechlujne itp.. lecz wymusić wzbicie się na inny poziom, odwołanie się do uniwersaliów. I to minimalistycznym rzeźbom się udaje, a najczęściej powtarzane przez widzów przymiotniki po takich wystawach to “niezwykłe”, “metafizyczne”, “nierzeczywiste”. Rzadko pada z ust znajomych przymiotnik “piękne”, inne odnoszące się do estetyki także pojawiają się jedynie wyjątkowo. I dziwić musi tak, jak ludzie reagują przecież na “objecty” szalenie rzeczywiste, wykonane z prostych materiałów, ciężkie, przestrzenne, obnażające całą swą materialną (a niekiedy i materialistyczną) naturę.

tony smith - wall

Tony Smith (którego praca “Ściana” zdobi dzisiejszy tekst) nie jest typowym rzeźbiarzem minimalistycznym, bo sam minimalizm znacznie zmienił swoją formę po konceptualnym zwrocie przełomie lat 60. i 70. Ale nadal w swoich pracach zachował to, co dla minimalizmu szczególnie istotne – pozostawienie odbiorcy w stanie ciągłych wątpliwości. Jak stwierdził swojego czasu Robert Morris: “widzisz kształt – tego rodzaju kształty z tym rodzajem symetrii, jaki mają – widzisz go, wierzysz w to, co wiesz, ale nigdy nie widzisz tego, co wiesz, ponieważ zawsze widzisz tylko zniekształceniem i wydaje się, że pojmujesz tylko plan [obiektu]”. Przytoczony tekst, który o niebo lepiej (i bardziej uczenie) brzmi po angielsku oddaje w pełni to, czym minimalistyczna rzeźba jest: doznaniem, które nie wymaga odbiorcy, strukturą, która poprzez przez swój materializm kształtuje swoją własną tożsamość bez udziału “ego”. I tym samym wymaga od odbiorcy przyjęcia, że przyszedł dla niej do muzeum lub galerii, a nie odwrotnie. Morris poszedł jednak w nieco innym kierunku i skupił się na wrażeniu, jakie jego prace ewokują. Negując całkowicie iluzjonizm, a tym samym potrzebę ustalenia odbiorcy, by dzieło dopracować do jego koncepcji mimesis, zwrócił się w kierunku rzeźby, chociaż jak sam stwierdzał, potrzeba lepszego terminu na tworzone przez niego i innych artystów “objecty”.

Problem z malarstwem to jego nie nieuchronny iluzjonizm per se. Ale ten nieodłączny iluzjonizm przynosi ze sobą nieodnoszącą się do teraźniejszości nieuchwytność albo nieokreśloną aluzyjność”. Ponownie słowa Morrisa brzmią jak przestroga przed oczekiwaniem od dzieła czegoś specjalnego. Sztuka ma być wyznacznikiem swoich czasów, więc nie może korzystać z rozwiązań wcześniejszych, a jednocześnie duchowy wymiar tej sztuki ginie pod naporem ścisłego powiązania jej z wydarzeniami, które konstruują obecną rzeczywistość. Czyżby zatem Morrisowi i innym minimalistom zależało na stworzeniu dzieł stricte “kosmicznych”, ucieleśniających w sobie prawa przyrody, ponadczasowych i aktualnych zarazem?

judd - boxes

Teksańska wystawa prac Donalda Judda z 2010 r., jaką zorganizowała Fundacja Chinatich, pokazała kolejny aspekt “rzeczywistości” prac minimalistycznych. Umieszczone w surowym, pozbawionym wykończenia budynku przypominającym lotniczy hangar na pustyni oczywiście nie mogła stać się wydarzeniem, na które tłumy czekały godzinami przy kasach. Odseparowanie dzieł od centrów naszego świata, miejsc, gdzie podejmuje się decyzje, bazując zwykle na niepełnym rozpoznaniu faktów, miejsc, gdzie kształtuje się tę rzeczywistość w pośpiechu, a słowa zastępują czyny, ujawniło jak bardzo ich materialny charakter pokazuje ulotność i zmienność ludzkiej egzystencji postmodernistycznego świata. Prace Judda, Morrisa, Serry czy Smitha są niezmienne, za każdym razem takie same (nie liczymy sytuacji, gdy jedno dziełko Serry pod wpływem trzęsienia ziemi się przewróciło…), odnoszące się same do siebie. Niejedno z dziel opisać można byłoby cytatem z “2001: Odyseja kosmiczna” Arthura C. Clarke’a: “Była to prostokątna płyta, trzy razy wyższa od niego, lecz dostatecznie wąska, by można ją zmierzyć rozpiętością ramion. Była wykonana z całkowicie przeźroczystego materiału i trudno byłoby ją dostrzec, gdyby nie błyski na jej krawędziach wschodzącego słońca”. O monolitach Clarke’a, których rolę autor wyjaśnił dopiero kilkanaście lat temu w “3001” napisano setki książek, podobnie jak o rzeźbach minimalistycznych. A jednak związki te chyba do dziś nie zostały w pełni wyjaśnione – w obu wypadkach nieodgadniona natura przedmiotu nieposiadającego żadnych cech szczególnych pozwalających zdywersyfikować coś co nazywamy “końcem” od “środka” zmusza do poddania w wątpliwość sposobu, w jaki postrzegamy świat. A świat postrzegamy relacyjnie – coś jest “nad” lub “pod”; znaczenie czegoś ustalamy jak się to ma w stosunku do rzeczy, na które wpływa, które to coś otaczają. Negacja takiego widzenia świata jawi się jako prawdziwie przerażająca. Ot, świat bez zmysłów, jednolity, pozbawiony czegokolwiek co konstytuuje naszą rzeczywistość, samotność, brak samoświadomości istnienia, a jednocześnie poczucie, że to co postrzegamy jest prawdziwe, choć nie dostarcza nam żadnych bodźców czy impulsów, by taką rzeczywistość objąć swoim umysłem. Mi taki świat totalnej pustki przypomina piekło, ale to właśnie ze zbliżoną pustką odbiorca ma kontakt oglądając prace minimalistyczne. Nie dają one żadnej podpowiedzi, nie pozwalają uwiarygodnić procesu myślowego logiką oglądową dzieła, pozbawione są kontekstu, a swoją materialnością celowo kontekst przestrzenny negują. Szczęśliwie dziś wiemy, że są one wytworem ludzkich rąk, ale gdyby taki obiekt zjawił się w historycznej rzeczywistości, to czy byłby traktowany w podobny sposób?

al ka'aba w 1937

Relacyjny sposób postrzegania świata wymusza w ludziach poszukiwania elementu boskości, niezwykłości tam, gdzie owa relacyjność zawodzi. Starożytne betyle, którym oddawano cześć na całym Bliskim Wschodzie czy choćby umieszczona w Mekce Ka’aba to chyba najbardziej znane przykłady tego, że geometrycznym czy stereometrycznym figurom przypisuje się moce przekraczania naszej, normalnej rzeczywistości, gdzie prawie wszystko jest (lub staje się) względne. Słynny Czarny Kamień umieszczony w prostopadłościennej świątyni (boki kwadratu liczą ok. 12 m, zaś wysokość świątyni to 15 m) uznawany jest przez mahometan za czczony już za czasów Adama. To nie tylko symbol tożsamości muzułmanów czy wcześniej mieszkańców Mekki, ale przede wszystkim przejaw tego, że możliwe jest połączenie nieba i ziemi: świata nadnaturalnego i tego, w którym prowadzimy wyłącznie doczesne, zwykle niezbyt szczęśliwe, życie. W przypadku Ka’aby wierzono, że Czarny Kamień jest meteorytem, który w ten sposób naznaczył miejsce swojego upadku, ale co istotniejsze – by miejsce to naznaczyć – wzniesiono tę świątynię o jakże regularnym kształcie. Sam obiekt tym samym uzyskał równie kosmiczną, precyzyjną zabudowę – miejsce, które podkreśliło jego rangę i poprzez geometrię wyrwało z rzeczywistości, w jakiej się znalazł. Podobną rolę zdają się niekiedy pełnić dzieła minimalistyczne. Negując rzeczywistość, kontekst sytuacyjny pokazują, że są “nie z tego świata”, że – w przeciwieństwie do Ka’aby – mogą zostać przeniesione w inne miejsce, ale w żadnym stopniu to na nie wpływa. Niemniej wygląd niektórych “objectów” wręcz wymusza, by zostały tam, gdzie zostały pierwotnie umieszczone. Stają się ośrodkami miejsca, organizując przestrzeń tak, że zaburzają dotychczasowy porządek miejsca. Albo – jak ukazane wyżej dzieła Judda – pokazują, że potrafią odbijać w sobie rzeczywistość zastaną, która dopiero wtedy uzyskuje większą realność. W tym rzeźba minimalistyczna osiągnęła, moim skromnym zdaniem, swoją wielkość: udowodniła każdemu kto ma z nią styczność i kto zmuszony jest przemieszczać się pomiędzy niezbyt urodziwymi blokami, jak niewielką drobiną jest we wszechświecie, jak niewiele od niego zależy i jak prosto przeciwstawić ludzkiemu “ego” coś, co sprawia wrażenie bardziej realnego niż on sam.