piątek, 8 listopada 2013

Sztuka sieroca czy sieroty sztuki?

Tego lata światowe media obiegła wiadomość mrożąca krew w żyłach (tak na marginesie to zawsze to powiedzenie mnie zastanawiało, a mianowicie czy chodzi o krew odtlenioną czy natlenowaną, a może obydwie?). Chodziło o pakistańskie teleturniej, w którym bezdzietne pary mogły wygrać upragnione dzieci i stworzyć im (miejmy nadzieję) szczęśliwy, kochający dom. Twórcy programu tłumaczyli, że w ten sposób spełniają marzenia nie mogących mieć dzieci rodziców, etycy mediów narzekali, dokąd ten świat zmierza, a komentujący newsa dziennikarze twierdzili, że przekroczono pewną ważną granicę, zrównując ludzkie życie z nagrodą. Sam pewnie należałbym do grupy tych gotowych pierwszych rzucić kamieniem, jako że naprawdę obawiam się upadku mediów jak w filmie "Live!" ("Śmierć na żywo") z 2007 r. z Evą Mendes czy  książce i filmach z serii "Igrzysk śmierci" (choć akurat to drugie w swej mniej brutalnej wersji już jest i leci jako reality show na CW o nazwie "Capture": link na IMDB). Strach się bać, czego można spodziewać się po telewizji. O ile robienie z siebie idiotów przez "gwiazdy" show-biznesu jeszcze można przeżyć, to "inwazyjne" mass media w dobie Google Glass i podobnych urządzeń mogą być w przyszłości poważnym zagrożeniem dla zwykłej, ludzkiej prywatności. Wróćmy jednak do teleturnieju, który wcale nie jest pomysłem tak nowym, jak mogłoby się wydawać. Wystarczy sięgnąć bowiem do czasopism wydanych sto lat temu, by dowiedzieć się, że wówczas też można było wygrać dzieci.
Oto artykulik z amerykańskiego miesięcznika "Popular Mechanics" z numeru styczniowego 1912 r. Krótki tekst z łatwością wyjaśnia, że w szczytnym celu paryski sierociniec postanowił się wpisać nie tylko w potrzebę posiadania dziecka przez rodzinę, ale także by uporać się z problemem przeludnienia. Oczywiście poinstruowano czytelnika, że po wytypowaniu potencjalnych rodziców, odpowiednie władze sprawdzą, czy rzeczywiście dziecko powinno im przypaść, ale i tak budzi to z obecnej perspektywy lęk i obawę o przyszłość rozkosznych bobasów. Już sama ilustracja promująca wydarzenie potrafi zmartwić instrumentalnym wykorzystaniem swoich podopiecznych. Pani odziana jak kobiety z kabaretów, by przykuwać męską uwagę, koło niczym od staroświeckich magli skonstruowane tak, że przypomina gry odbywające się w miejscu biwakowania objazdowych cyrków, wreszcie zarówno radosne dzieciaki, jak i smutne, spłakane, budzące litość potencjalnego widza... To wszystko tylko po to, by rozwiązać palący - jak zawsze problem - jak zadbać o przyszłość tych dzieci, które z różnych powodów utraciły swoich rodziców.
Ponoć "jakość" społeczeństwa poznaje się po tym, jak traktuje ono tych, za których musi być najbardziej odpowiedzialne: bezdomnych, bezrobotnych, sieroty, niepełnosprawnych. Pozbawione rodziców dzieci nie miały łatwo i stawały się dzięki temu tematem zainteresowania artystów. Symbolem tego, że jeśli żyjemy w najlepszym ze światów, to jeszcze daleka droga do tego, by ten świat był bliski ideałowi. Prezentowana u góry ilustracja to tylko przykład tego, że dla reklamy obojętne jest to, co jest promowane. Wcześniej rolę tych obserwatorów rzeczywistości pełnili malarze, zwłaszcza w XVII-wiecznych Niderlandach, gdzie oczom (i pędzlowi) artysty nie umykało nic, co stanowić mogło o specyfice ówczesnego świata. Obraz Jana de Braya "Podopieczni z sierocińca w Haarlemie" z 1663 r., znajdujący się w Muzeum Fransa Halsa w tym mieście, pokazuje nie tylko to, że udało się opracować tam jeden z pierwszych systemów opieki społecznej (w Amsterdamie korzystało z niej 10% mieszkańców miasta), ale także to, jaką rolę w społeczeństwie wyznaczono sierotom w okresie ich młodości, a potem po osiągnięciu dojrzałości.
Malarz skoncentrował się w trzech miejscach na akcie przyjęcia dzieci do opieki. Jak widać, chłopcy ubierają się - jeden zdejmuje stare ubrania, drugi zakłada nowe spodnie, a trzeci otrzymuje charakterystyczną ciemnoniebieską kurtkę z jednym czerwonym rękawem. To właśnie ten element ubioru miał wyróżniać dzieci pod opieką ośrodka od innych, które wychowały się w domu rodzinnym. W ten sposób z jednej strony ułatwiano sobie ich znalezienie w zatłoczonych miejscach przez opiekuna albo w przypadku ucieczki z sierocińca, a z drugiej wpisywano w zhierarchizowaną społeczność miejską. Ów akt przyodziania nowego stroju podkreślony został przez artystę też jako dowód na skuteczność instytucji - widać, że dysponuje ona środkami pozwalającymi na opiekę nad dziećmi, skoro stać ją na dopasowane stroje, jeden chłopiec i dziewczynka w tle właśnie się pożywiają, a kolejna z kolei gasi pragnienie. Nie jest to oczywiście apoteoza funkcjonowania instytucji, ale raczej obraz mający wizualnie potwierdzić realizację przez mieszczan ich obowiązku, budujący dumę z własnego miasta. Czyż miałyby owe samotne dzieci lepiej, gdyby nie ów haarlemski sierociniec? Obraz przekonuje, że nie - chłopiec po lewej jest wychudzony i brudny, a ten przy prawej krawędzi obrazu, jak widać ma już dość dobrze zaokrąglone policzki. Dzieci nie tylko wyglądają lepiej, ale im starsze, tym bliżej im wizualnie do opiekunek i zarządzającego sierocińcem. Można wręcz powiedzieć, że de Bray sugeruje, iż w ten sposób przywraca się je cywilizacji, wykorzenia złe nawyki, jakich mogły nauczyć się walcząc o przetrwanie od najmłodszych lat. Same zaś poddają się temu z ufnością - wiedzą, że sierociniec nauczy je konformizmu, ale takiego, dzięki któremu jako dorośli skutecznie odnajdą się w trudnym świecie, z którego właśnie uciekły pod skrzydła opiekunów. Czy w tym obrazie jest coś więcej? Osobiście nie potrafię sobie poradzić z rozwiązaniem dziwnego spojrzenia rozdającej kanapki kobiety i jej męża. Na tę relację wskazywałaby pewność, z jaką chwyta ją za dłoń i utrzymuje kontakt wzrokowy. Czy próbuje ją powstrzymać przed rozdaniem wszystkiego, czy też utwierdza w tym, że jej akt miłosierdzia wobec dzieci jest tym, co całe miasto ofiarowuje sierocińcowi utrzymując je? Być może artyście po prostu nie starczyło talentu, by jednoznacznie ten charakter ich wzrokowego i cielesnego kontaktu zasygnalizować, ale to chyba najciekawszy element obrazu. Kobieta nie spogląda bowiem na dziewczynę, której przekazuje kanapkę, dziewczyna jest jej wizualnie całkowicie podległa, przyjmując jedzenie "z namaszczeniem", jakby było to wciąż dla niej coś wyjątkowego. Być może artysta chciał tu oddać gest miłosierdzia odwołując się do tradycji ikonograficznej, ale uczynił to tak, że można odnieść wrażenie przeciwne - że celowo oddzielił dorosłych pracujących w sierocińcu od podopiecznych, a gest mężczyzny odczytywać również można jako przypomnienie, że nie należy z dziećmi silniej wiązać się emocjonalnie. Jeśli taki miał być wymiar tej partii obrazu, to dziewczyna przejmująca się prawidłowym założeniem kurtki u nowo przyjętego zdaje się czynić to z większym emocjonalnym zaangażowaniem.
W tym samym roku de Bray wykonał też prezentowany obok rysunek czarną kredą, koncentrując się tylko na dziewczynach zamieszkujących sierociniec. Uwagę przykuło przygotowywanie ich roli do dobrych mieszczanek, nauki wykonywania obowiązków domowych, pouczanie przez opiekunki. Przepojenie określonym światopoglądem było czymś powszechnym w ówczesnych domach dziecka. Amsterdamski Oranje Appel czyli prowadzony przez mennonitów sierociniec uczył nie tylko wiary protestanckiej w ujęciu wypracowanym przez Menno Simmonsa, ale także hymnów pochwalnych autorstwa najwybitniejszych poetów tegoż wyznania. Nie dziwi więc, że gdy dziecko osiągnąwszy dojrzałość opuszczało sierociniec otrzymywało przypomnienie, by zachowywać się zgodnie z pobożnymi kazaniami, jakie wielokrotnie słyszało w domu dziecka, by uczęszczało na spotkania religijne i jednocześnie nigdy nie obawiało się rozwijać w kwestiach wiary. Gdy zaś będzie w pełni dojrzałe, miało dołączyć do Kongregacji i włączyć się w budowę uniwersalnego Kościoła Chrześcijańskiego (a finalnie Republiki uniwersalnego Chrześcijaństwa).
Niderlandzkie idee opieki nad dziećmi szybko rozpropagowały się w innych krajach - i choć na różne sposoby wcześniejsze instytucje też starały się pomagać dzieciom, jak chociażby słynny florencki Szpital Niewiniątek - to dopiero w XVII w. ochronki stają się coraz bardziej powszechne. W samych Niderlandach dwa stulecia później mniej więcej od 9 do 13 procent dzieci nie miało przynajmniej jednego rodzica (sierot całkowicie pozbawionych rodziców było 1-2 procent). Dawało to całkiem sporą liczbę dzieci, o które należało zadbać - w 1859 r. było to 30 tysięcy dzieciaków, przy czym jedynie 1/3 przebywała w domach dziecka.
Max Liebermann w latach 80. XIX w. wykonał serię obrazów przedstawiających dziewczęcy sierociniec w Amsterdamie. Jedno z tych dzieł z lat 1881-1882 znajduje się we frankfurckim Städelsches Kunstinstitut, inne - z 1885 r. przedstawiające dziewczyny szyjące w parku w hamburskiej Kunsthalle. Co ciekawe, niemieckiego malarza nie zainteresowali chłopcy, na jego obrazach ukazane zostały tylko dziewczyny, ich monotonia młodości przejawiająca się w rozmowach, szyciu, przechadzkach i identycznych strojach. Na tle powstających w tym czasie przedstawień dziewcząt w tym wieku uwagę zwraca spokojna atmosfera, postaci nie śmieją się, nie gestykulują żwawo. Wiadomo, że pobyt w domu dziecka do najszczęśliwszych doświadczeń nie należy, ale tą melancholijną atmosferą udało się Liebermannowi przepoić swoje malowidła. Jedynie dziewczynka w tle nieco bardziej dynamicznie biegnie czy też może próbuje grać w klasy podskakując w czarnych, skórzanych botkach, ale to tylko drobny akcent w malarstwie Liebermanna. Co jednak od strony kompozycyjnej dominuje w prezentowanym powyżej dziele, to zaakcentowanie przez malarza liczby dziewczynek, jakimi opiekował się amsterdamski sierociniec. Przyjęcie idei chodnika na skraju placyku zaludnionego przez kilkanaście postaci pokazuje nie tylko skalę problemu, ale także to, że przy takiej masie dziewcząt każda staje się niejako kopią drugiej. Rozwija się podglądając starsze, jej życie uwarunkowane jest przez tradycję wychowania dziewczynek w określonym wieku i kończy tak samo - opuszczeniem ośrodka z drobną sumą, jaką sierociniec jej wyasygnował w nowe życie poza murami domu dziecka. Artysta zdaje się pytać odbiorcę, czy jego zdaniem w tym miejscu da się rozwijać indywidualne talenty poszczególnych dzieci. Niby dzieci są pod fachową opieką, są ładnie ubrane, przebywają ze swoimi rówieśnikami, ale z drugiej strony wszystkie zajmują się tym samym - szyją stroje zamiast poświęcać czas na być może inne zajęcia, do których są bardziej predestynowane. Oczywiście tej wrażliwości społecznej Liebermanna nie można za bardzo rozciągać - w swych obrazach stawia się raczej na miejscu obiektywnego obserwatora, odmalowującego na płótnie problem, z którym Holandia całkiem skutecznie sobie radziła. O ile bowiem w Delft pod koniec XVI w. w pierwszym sierocińcu było prawie 150 dzieci, to w czasach malarza było ich o 2/3 mniej, a więc mogły mieć lepszą opiekę i pewnie o wiele lepsze warunki do rozwoju. Warto jednak pamiętać, że koniec XIX w. to czas kształtowania się nowoczesnej pedagogiki: po okresie fascynacji zdolnościami adaptacyjnymi dziecka, o czym pisał Hipolit Taine czy refleksji Fryderyka Wilhelma Froebla o tym, że dziecko w wieku przedszkolnym wymaga innego nauczania niż to w wieku szkolnym (mając na uwadze ostatnie referendum o sześciolatkach wciąż nie wszyscy o tym wiedzą), zaczęto zastanawiać się nad tym, jak łączyć u dzieci naukę z zabawą, czynić z nich dobrych obywateli i uczyć odpowiedzialności. A przede wszystkim jak zachować ich indywidualność i rozwijać ją na kolejnych etapach ich życia. Można się więc zastanawiać, czy dziewczęta z amsterdamskiego sierocińca mogły tę swoją wyjątkowość rozwijać, czy też może uniformizacja, przejawiająca się nie tylko w strojach, miała charakter o wiele bardziej totalny.
Inny znany cytat mówi, że poziom społeczeństwa można zmierzyć tym, jak społeczeństwo to traktuje swych więźniów. Być może tak jest, ale najlepiej rozszerzyć to na to, jak traktuje wszystkich, za których powinno być odpowiedzialne. Wystarczy spojrzeć na współczesne wystawy, by zobaczyć, że to co przedstawiali de Bray i Liebermann jest obecnie na uboczu, a na palcach jednej ręki policzyć można prace artystów poświęcone bezdomnym czy niepełnosprawnym. Miejsce to zajęły kampanie społeczne i gdy patrzy się na te billboardy wymęczone przez agencje (nie zawsze) kreatywne, to odnieść można wrażenie, że lepiej byłoby te pieniądze od razu przeznaczyć na szczytny cel. Być może i obecnie doczekamy się dobrej sztuki podejmującej ten temat. Zwłaszcza, że w Polsce jest około 100 tysięcy dzieci, które nie mają swoich rodziców lub których rodzice nie chcą (lub nie powinni) się nimi opiekować. A jest to temat wart uwagi i potrafiący naprawdę chwycić odbiorcę za serce.

PS. A na zakończenie obrazek o tym, jak XV-wieczny ilustrator "Powieści o róży" Guillaume'a de Lorris i Jeana de Meun(g) przedstawił Naturę "rzeźbiącą" dzieci. Jakie to szczęście, że poród - choć bolesny - odbywa się jednak w sposób bardziej cywilizowany ;)

czwartek, 7 listopada 2013

Konfucjusz i współczesna sztuka

"To nie prawda czyni człowieka wielkim, to człowiek czyni prawdę wielką" (Konfucjusz)

Listopadowy wieczór, więc czas na kolejnego posta, by dokopać mojej "ukochanej" Komunistycznej Partii Chin za odejście od rewolucyjnych ideałów na rzecz neokapitalizmu przynoszącego korzyści ludności zamieszkującej wschodnie wybrzeża Państwa Środka kosztem milionów innych ludzi, którzy mieszkają w głębi Azji. A tak poważnie, to inspiracją do napisania dzisiejszego wpisu była znana fotografia młodych dziewczynek, gotowych walczyć o przyszłość narodu - fotka wykonana w 1974 r. w okresie Rewolucji Kulturalnej, która jak dobrze wiemy niewiele kultury przyniosła ponad miliardowi Chińczyków. Przyjrzyjmy się więc fotografii uploadowanej właśnie na serwer Google'a za pomocą chińskiej przeglądarki (Spark) z komputera zabezpieczonego (?) chińskim antywirusem (Baidu Antivirus).
Chińska agencja prasowa upubliczniła tę fotografię jako kadr uchwycony podczas baletu poświęconego krytyce Konfucjusza i jego nauk. Nie ma sensu opisywać tu roli baletu jako narzędzia propagandy w czasach Mao, bo na ten temat wylano wręcz morze atramentu, by o setkach megabajtów danych nie wspomnieć. Szczególnie interesujące jest nie tylko to, ile z owej krytyki Konfucjusza zostało dziś w Chinach, ale przede wszystkim potencjał wizualny tej fotografii, notabene świetnie wykonanej. Na pierwszym planie dziewczynka o całkiem pociągającej (jak na dziewczynki w tym wieku urodzie), ale skoncentrowanej na celu, jakim miało być krzewienie myśli Mao niczym osoba dorosła. Świetnie wpasowuje się więc w stylistykę propagandy, która w Chinach od lat 60. XX w. zaczyna prezentować kobietę w odmienny, nie bezpośrednio socrealistyczny, sposób. To kobiety zyskujące swoją pozycję społeczną na równi z mężczyznami przede wszystkim dzięki swej ofiarności wobec systemu i Partii, gotowe w każdej chwili być w awangardzie zmian. Dziewczynka po prawej jest więc już prawie osobą dorosłą, świadomą ideologicznie, że nauki Konfucjusza, przez dwa tysiąclecia prawie non stop obecne w systemie politycznym Chin, jak również w edukacji, nie sprawdzają się w czasach współczesnych. To dziewczynka, która staje się kobietą dzięki swemu świadomemu wyborowi - wyborowi, który towarzyszyć ma jej w kolejnych etapach życia jako sumiennej pracownicy, matce i (zapewne) członkini jedynej słusznej (czyli jedynej) Partii. W tle jej gest powielają inne dziewczynki, wizualnie może mniej ucieleśniające ideał młodej Chinki, ale za to fizjonomią twarzy odpowiadające stereotypom ludności różnych regionów tego trzeciego pod względem wielkości kraju świata. Na marginesie można zadać dość kluczowe dla fotografii pytanie: i gdzie tu walory artystycznego tego baletowego przedstawienia?
Nas jednak niech zainteresuje coś innego. Niejeden raz we współcześnie pisanych tekstach o Chinach natknąć się można na instrumentalne wykorzystanie filozofii Konfucjusza przez Partię. Otwierają się szkoły nauczające i odnajdujące to, co współcześnie korzystne w nauce starożytnego mistrza, wizerunki myśliciela z przełomu VI i V w. p.n.e. coraz częściej pojawiają się w przestrzeni publicznej (choć oczywiście nadal dominuje Mao), toteż niektórzy politolodzy już widzą w ChRL wizję państwa łączącego synkretycznie przewodnią rolę Partii z liberalizmem gospodarczym w stopniu, jaki najlepszy jest dla partyjnych elit i etyką Konfucjusza, która zachęca do ograniczania swoich aspiracji. Czy w sztuce Chin można doszukać się podobnych zjawisk? Przyjrzyjmy się najpierw myśli konfucjańskiej. Pozornie nie daje się on połączyć z komunizmem, o czym pisał już sam Marks widząc w konfucjanizmie czynnik decydujący o gospodarczym zacofaniu Dalekiego Wschodu. Max Weber rozważając to samo zagadnienie czyli związek religii z etosem jednostki zakorzenionym w danej kulturze (i jej uwikłaniem w system ekonomiczny) gotów był dawać prymat protestantyzmowi, również o koncepcjach filozoficznych Azji wypowiadając się niezbyt pochlebnie (choć całkowicie ich nie dyskredytował). W czasach nam współcześniejszych raz już - na początku XX w. - Konfucjusza krytykowano za zacofanie, które prowadzić miało do słabości państwa w okresie intensywnej ekonomicznej i politycznej kolonizacji regionu przez imperia europejskie. Hierarchiczność wizji optymalnego świata według Konfucjusza (upraszczając) byłaby więc czymś niekorzystnym, a już samo poddanie się jednostki rytmom natury realizującej w ten sposób wolę Niebios ocierałoby się o uduchowioną dialektykę daleką od marksizmu i socjalizmu. Oczywiście, gdyby nie to, że nauka Konfucjusza jest tak bliska kulturze chińskiej, nie byłaby w stanie wpływać na ludność regionu przez tyle stuleci. Trudno sobie zresztą wyobrazić "chińskość" bez Konfucjusza i Laozi, ale warto przyjrzeć się trzem najważniejszym szkołom powstałym po śmierci mistrza. Jedna, rozwijana przez Meng Ke (w Polsce znanego jako Mencjusz) zakładała, że człowiek jest z natury dobry i powinien rozwijać obecne w nim cnoty, a władca posiadał legitymację do sprawowania władzy tylko wtedy, gdy ucieleśniał wolę Niebios, a więc sam był takim wzorem cnót dla swoich poddanych. Paternalistyczna wizja państwa, zaproponowana przez Konfucjusza, oparta właściwie na idei rozciągnięcia na sferę polityczną idei relacji rodzinnych ówczesnego antyczno-przedfeudalnego ustroju społecznego, pozwalałaby więc na opór wobec monarchy, który podejmuje decyzje niekorzystne dla swoich poddanych i przez to zaburza harmonię świata. Alternatywną wizję zaproponował Xunzi, który dla ludzkiej natury już nie był tak łaskaw jak Meng Ke. Jego zdaniem człowiek był z natury zły, ale dzięki wykształceniu i nabyciu kultury może rozwijać w sobie umiejętność postępowania w zgodzie obowiązującymi normami społecznymi i w ten sposób stać się dobrym człowiekiem. Jeszcze bliżej do doktryny konformizmu było Dongowi Zhongshu, którego zdaniem władca był omnipotentny i powinien nie być namiestnikiem Niebios, ale być ich emanacją, gotową w każdej chwili użyć swoich prerogatyw, z przemocą i karami włącznie. Wydawać by się mogło, że dla teorii władzy czasów przed naszą erą taki namysł nad ideą władzy jest nie tylko niezwykle daleko idący (w Europie na podobne analizy systemu władzy musieliśmy właściwie czekać do początków nowożytności), ale przede wszystkim legalizujący przemoc wobec własnych poddanych.
Jak łatwo się domyślić takie przepojenie jednolitą wizją władzy i natury w dawnych czasach musiało przynieść zarówno pozytywne, jak i negatywne skutki. Idea promocji wiedzy i wykształcenia czyniła z wyznających koncepcję Konfucjusza optymalnych urzędników, co szczególnie przydatne było w okresie zjednoczenia państwa za dynastii Han. Jednocześnie urzędnicy ci mieli mieć świadomość, że są stale obserwowani i wszelkie próby wzrostu swojej pozycji powodują, że nie tylko oddalają się od drogi cnoty, ale przede wszystkim grożą im z tego tytułu straszne reperkusje. Cytując Johna K. Fairbanka, "mieszkaniec Azji Zachodniej lub Europy wierzący w życie pozagrobowe mógł się obawiać piekła, konfucjanista troszczący się o życie tu i teraz mógł żyć w strachu przed gniewem cesarskim. Bóg siedział na tronie w pałacu w stolicy. Ambitny urzędnik pamięta o tym na każdym kroku. Kiedy jakiegoś urzędnika ścięto, należało to po prostu zaakceptować, jako coś, co dzisiejsi agenci ubezpieczeniowi nazywają "wypadkiem losowym"" (cyt. za: Dorota Agata Jarema, Wpływ konfucjanizmu na system społeczny i polityczny w Chinach, "Acta Erasmiana", t. 4, Wrocław 2012, s. 56 - notabene całkiem fajnego punktu wyjścia dla zapoznania się z teorią władzy w kolejnych szkołach konfucjańskich; wersja elektroniczna). Cóż, jeśli chce się mieć użytecznych poddanych, którzy gotowi są brać odpowiedzialność na swoje barki, to wykształceni w duchu konfucjanizmu wydają się najlepszym wyborem. Nie dziwi więc, że do dziś, nie skandale obyczajowe, ale posądzenia o korupcję i nadużywanie władzy są najlepszym środkiem do pozbycia się niewygodnych oficjeli w ramach Partii.
Oto rzeźba urodzonego w Anyang (chińskim miasteczku, bo liczącym tylko nieco ponad 800 tysięcy mieszkańców) artysty mieszkającego dzisiaj w Szanghaju - Zhanga Hanga, wykonana w 2011 r. "Q Confucius", które wystawiła Rockbund Art Museum zlokalizowana w chińskiej metropolii. Jak informował artysta, wystawiając swoją jakże realistyczną pracę (Ron Mueck i Maurizio Cattelan mogą się przy schować przy Hangu), próbuje on zapytać o status duchowości w obecnych, podporządkowanych komercji Chinach. Łatwo się domyślić, że - o ile praca budzi podziw pod względem werystycznego wykorzystania przez artystę silikonu, stali czy farby akrylowej - to pytanie, jakie stawia przez nam Hang przesadnie kreatywne nie jest. Co więcej, jak przystało na artystę "eksportowego", nie jest też krytyczne wobec tego, co się dzieje w samych Chinach. Widz może sobie projektować co chce w zależności od tego, co wie na temat Chin. Jeden przyjdzie z intelektualnym bagażem wiedzy o rozwoju konfucjanizmu wspieranego przez Partię w Chinach i doszukiwać się będzie wykorzystania filozofii starożytnego mistrza dla legitymacji ustroju, coraz aktywniej odchodzącego od treści "Czerwonej książeczki", a przede wszystkim założeń ekonomii socjalistycznej. Inny, wiedząc o tym, jak przez całe dziesięciolecia komuniści chcieli pokazać ludności, że ich wizja Chin jest osadzona w długiej tradycji kraju jako jej swoiste zwieńczenie wreszcie czyniące z Chin światowe mocarstwo, poszukiwać będzie w Konfucjuszu śladów owej czasem instrumentalnie traktowanej tradycji. Jeszcze inni zwrócą uwagę na pogranicze ciała i "wody", poszukując w zjawisku wyłaniania się torsu odpowiedzi na swoje pytania - czy mamy do czynienia z ponownym wzrostem znaczenia filozofa, czy też osłabieniem jego wpływu. Można bowiem w dziejach Chin doszukać się epok, gdy rola Konfucjusza malała, albo gdy pełniła ona rolę pierwszorzędnego kultu, na którym budowany był system społeczny i struktura władzy. Z jakim okresem mamy do czynienia w dziele Hanga? Odpowiedzi trudno się u niego doszukać, bo jakiejkolwiek by nie udzielił, mógłby się narazić na ostracyzm ze strony władzy. Jak na porządny ustrój autorytarny przystało, w kwestii samoopisu władzy władza chce mieć wyłączne prawo do prezentacji tego czym jest i niechętna jest zawłaszczaniu tego uprawnienia przez inne jednostki. Nawet wtedy, gdy czynią to w formie sztuk plastycznych, które posługują się uproszczeniami czy symbolami. Nie chodzi w sumie nawet o to, co Hang mógłby w swych pracach powiedzieć, ale przede wszystkim to, że zachęcając do refleksji zaprezentowałby jakąś drogę, którą odbiorca mógłby podążyć. Mógłby "schować" w swych pracach intelektualną ścieżkę, której nie udało się zatarasować partyjnej propagandzie. W zamian widz dostaje monumentalne dzieło, będące nowoczesną wersją pomników Konfucjusza czy posągów Buddy, ale wyzbyte całej uduchowionej otoczki. Prezentacja pracy w muzeum powoduje, że rozpatrywane jest ono ze strony estetycznej (oraz oczywiście politycznej), a nie jako coś, co przenosi jakieś filozoficzne podłoże. 
Trudno bowiem sobie wyobrazić, by przy pracy tej oddawano cześć Konfucjuszowi, jak czyni się to w Qufu - miejscu narodzin filozofa. Już sam ten kult zawłaszczony został przez rządowych oficjeli. Niedługo po śmierci Konfucjusza zaczęto czcić myśliciela, wpierw w miejscu pochówku, a potem pobliskiej świątyni. Kult ten przetrwał od V w. p.n.e. aż do minionego stulecia, a od II w. p.n.e. uczestniczyli w nim członkowie panującej dynastii. Nawiązywanie do dawnej świetności i zjednoczenia przez dynastię Han do dziś jest obecne w "oficjalnej" kulturze masowej. Wystarczy przywołać znane (i kasowe) filmy jak "Czerwony klif" Johna Woo. "Hua Pi" ("Painted Skin") czy klasykę kina chińskiego "Konkubinę Wielkiego Cesarza" z 1994 r., by dostrzec, że przede wszystkim przeciętnemu widzowi pokazuje się epokę Han - tę, która doprowadziła do zjednoczenia i tę, w której urzędnicza etyka konfucjanizmu po raz pierwszy zaczęła stanowić fundament większego organizmu państwowego. Jedynie w czasach komunistycznych Chin kult ten traktowany był jako zagrożenie - z powrotem ceremonie w Qufu pozwolono organizować dopiero trzy lata temu, a ich apogeum następuje 28 września, a więc w rocznicę urodzin myśliciela. Łatwo domyślić się, że zgoda na kult filozofa to nie przejaw słabości Partii, która nie była w stanie wykorzenić refleksji nad światem Króla Propagowania Kultury (taki tytuł przydano mu w 730 r.) czy też Ostatecznego Mędrca i Pierwszego Nauczyciela (jak zaczęto nazywać go po 1530 r.), lecz przemyślana strategia. Strategia, która odbija się, jak każde zjawisko społeczne na sztuce, i która w ostatecznym rachunku ma przekonać Chińczyków, że ustrój, w jakim żyją może spełnić ich aspiracje, pod warunkiem, że nie będą one zaburzać harmonii. A któż wyznacza poziom tych aspiracji i definiuje to, co jest harmonią? Czy czynią to ludzie opływający w dostatek, czy są oddani sprawie, a może swoim partykularnym interesom? O to "poddani" nie powinni się martwić, tak jak to miało miejsce w czasach dynastii Han. Cytując znów Fairbanka: "W konfucjańskim systemie rządów kładziono nacisk na nienaganne zachowanie władcy, urzędników, głów rodu i przywódców społeczności, co miało sankcjonować ich zwierzchność i przywileje. Chinami w niezwykłym stopniu rządził prestiż. Cesarze mogli być nikczemnikami lub głupcami, lecz instytucja cesarstwa była święta. Urzędowe oświadczenia miały podtrzymywać i poprawiać wizerunek władzy. Przegrywających piętnowano jako ludzi niemoralnych, co miało być przyczyną ich porażki". 
Czyżby w okresie przeobrażeń Chin, Partia za pomocą myśli konfucjańskiej próbowała w jeszcze jeden sposób pokazać nienaruszalność swojej dominującej pozycji? Odpowiedzieć na to pytanie może sobie każdy Czytelnik, zgodnie z własnym doświadczeniem.