Ach, to niedobre Google! Jak zwykle w środę wieczorem robili cotygodniowy backup blogów (a przynajmniej tak twierdzą) i jak brać blogerska na całym świecie mogła się przekonać coś poszło nie takt. Efekt był do przewidzenia: 20,5 godziny niemożności wejścia na swoje blogi przez Amerykanów, jeszcze większa liczba godzin, gdy blogi pozostawały w trybie “tylko do odczytu” i na dodatek mi wcięło posta ze środy o diabłach. Na szczęście większość tekstów skrobię z poziomu Windows Live Writera, więc byłem w stanie przywrócić wpis, ale co mają zrobić Ci, którzy stworzą swoje kreatywne wpisy, przelewają myśli na system zerojedynkowy za pomocą dedykowanego pulpitu nawigacyjnego Bloggera? No cóż, było – minęło, niemniej ze swej strony przepraszam tych, którzy przeczytać nie mogli wpisu o malarstwie hiszpańskim. A jeśli coś jeszcze u was, drodzy Czytelnicy, nie działa, to proszę o info w komentarzach i postaram się to naprawić.
Ale do rzeczy, bo co prawda krytyka Google’a jest jednym z moich ulubionych hobby, to jednak nie najważniejszym. Dzisiejszy wpis będzie równie krwiożerczy, co ostatnie. Tym razem nie podwójne paszcze diabłów, nie włoskie wulkany, ani otumaniające alkohole czy rasistowskie obrazki KKK... Czas na coś, o czym wie niewielu miłośników sztuki pasjonujących się dorobkiem meksykańskich surrealistów, a więc dotkliwie doświadczonej przez los Fridy Kahlo oraz jeszcze bardziej utalentowanego Diego Rivery. To właśnie ten malarz stworzył opublikowaną w 1960 r. autobiografię pod szumnym, ale i przewidywalnym, tytułem “Moja sztuka, moje życie”. Tam zawarł wstrząsającą (dla czytelnika gotowego uwierzyć artyście) wizję tego, jak jako szybko dojrzewający nastolatek skosztował ludzkiego mięsa.
Oddajmy najpierw więc głos malarzowi, który zasłynął takimi chociażby muralami jak przedstawione powyżej dzieło z Pałacu Narodowego w Meksyku. Otóż Rivera podaje, że w 1904 r. (a więc miałby mieć równo 18 lat) w celu uczynienia siebie lepszym artystą i dogłębniejszego poznania ludzkiej anatomii, zaczął uczęszczać na kurs Szkoły Medycznej w stolicy kraju. Tam dowiedział się, że jeden z paryskich handlarzy futrami postanowił polepszyć jakość swojego towaru w ten sposób, że żywił zwierzęta ciałami słabszych, zmarłych osobników. W wyniku tego miał ów przedsiębiorca osiągnąć skutek polegający na tym, że hodowane przez niego koty wyrosły na większe niż przeciętne, a ich sierść była bardziej błyszcząca. Jak widać więc mająca już starożytne korzenie teoria, że jesteś tym, co jesz, akurat w tym wypadku nie miała zastosowania, a w zamian podpadała pod popularne wówczas teorie eugeniczne.
Oczywiście nie mogło skończyć się tylko na zwierzętach. Historia bowiem, z którą zapoznano Riverę, kontynuowana była w ten sposób, że sprytny handlarz mając lepszy towar na rynku szybko pokonał konkurencję, która jednak nie dała za wygraną. Pewnej nocy z niewiadomych przyczyn ktoś otworzył klatki przerośniętych kotów (stado liczyć już miało tysiące zwierząt), a one opanowały nie tylko budynek, w którym były przetrzymywane, ale także pobliski szpital dla obłąkanych. Ówczesna “żółta prasa” uwielbiała takie historyjki, a pewnie sama wiele z nich wytworzyła, zaś kulturę masową tego czasu opanowywały podobnego rodzaju monstra jak Frankenstein (też efekt zagrożenia, jakie niosła medycyna i technika), Jekyll i Hyde czy odkurzona historia o żydowskim Golemie. Rivera prawdopodobnie w ten sposób lub od jakiegoś lekarza, który mocą autorytetu opowiedział młodemu chłopakowi straszną bujdę dowiedział się, że dopiero policja zaprowadziła porządek w Paryżu, zaś taka forma karmienia kotów mięsem ich pobratymców została we Francji zakazana.
Łatwo domyślić się, jakie myśli krążyły w głowach studentów anatomii, chętnych powielić eksperyment na ponoć wyższych ewolucyjnie istotach niż koty. Co prawda D. Rivera nie podaje kto, ale informuje, że część jego kumpli postanowiła przekupić osoby pracujące w kostnicy i nabyć ciała, które tam się znalazły. Oczywiście największym wzięciem cieszyli się nowo umarli, a to z czysto estetycznych (sic!) i smakowych właściwości (kto by chciał jeść gnijące mięso?). Tym oto sposobem miał ów przyszły czołowy surrealista karmić się przez okres dwóch miesięcy i jak sam zauważył, jego zdrowie polepszyło się.
Teraz następuje etap, na którym wierne Czytelniczki tego bloga powinny wykrzywić usta, próbując sobie wyobrazić ulubione dania Rivery. Aż boję się wierzyć tym jego wspomnieniom, jakoby najsmaczniejsze zdaniem artysty były kobiece nóżki i piersi (osobiście te części ciała niewiast wolę na żywych obiektach), co w sumie miało być przewidywalne, bo w końcu podobne organy zjadamy w przypadku innych zwierzaków. Jako ciekawostkę natomiast dla czytelników swojej autobiografii dodał, że poza tymi partiami lubował się także w kobiecych żeberkach i kobiecych mózgach w sosie winegret. Cóż, pozostaje mi jako dumnemu mężczyźnie stwierdzić, że pewnie nie wcinał tych męskich partii ciała, o których kobiety już od tysiącleci wiedzą, że warto brać je do ust… ;-)
Ale bądźmy poważni, bo z całej tej historii Diego niewiele się nauczył. Potem napisał, że nigdy więcej czegoś takiego już nie uczynił, mając na uwadze wrogość społeczeństwa w tym zakresie. Co gorsza, próbował wręcz przekonywać, że nie w tym nic zdrożnego, bo przecież na jego własnym przykładzie widać, że kanibalizm nie musiał wiązać się z zabijaniem. Mnie osobiście jednak najbardziej poruszyły inne jego słowa, którymi zakończył ten półtorastronicowy opis swoich przeżyć: “Wierzę, że kiedy człowiek będzie ewoluował do cywilizacji wyższej niż tylko zmechanizowana, aczkolwiek nadal znacznie prymitywna, jedzenie ludzkiego mięsa zostanie usankcjonowane. Wówczas człowiek wyzbędzie się wszelkich uprzedzeń i nieracjonalnych tabu”. Gdy pierwszy raz przeczytałem te słowa jakieś dwa tygodnie temu niejeden włos zjeżył mi się na głowie (Czytelnicy, którzy mnie znają, wiedzą, że i tak mam zwykle straszną “szopę” z tych niepokornych kosmyków). Pozostaje mi się jednak cieszyć, że obecnie na wyższym stopniu rozwoju ekonomicznego potocznie zwanego gospodarką opartą na wiedzy, przypuszczenia meksykańskiego malarza nie są realizowane…
Pośmiertnie wydana autobiografia artysty (zmarł w 1957 r.) jest jednak tylko autobiografią, a wszyscy wiemy, jak to z takimi zapiskami bywa. Albo ktoś chce sobie przypisać większe zasługi niż na nie zasługuje, albo “wybielić” udział w niekorzystnych wydarzeniach, albo ściemnia od początku do końca o jakimś zdarzeniu. Być może w przypadku Rivery było podobnie (osobiście mam taką nadzieję) i bardziej tego rodzaju sformułowanie znalazło się w autobiografii ze względu na jego wyrazisty, polemiczny charakter. Jeśli jednak odnieść ów kanibalizm do sztuki Rivery, to wyjaśnienia szukać należałoby w jego fascynacji kulturą Azteków i historią ojczystych ziem przed inwazją hiszpańskich konkwistadorów. Otóż dla Rivery kanibalizm był czysto meksykańskim wkładem w dzieje cywilizacji, na równi z tańcem jarabe tapatio czy tequilą. Oczywiście z tym stanowiskiem z łatwością można polemizować. Przykładowo ów taniec, który w czasach dorastającego Diego stał się symbolem meksykańskiej tożsamości, wcale nie wywodził się z jakiejś odległej tradycji, lecz wymyślony został przez XIX-wiecznego kompozytora. Podobne postrzeganie więc rytualnych ofiar z ludzi trudno uznać za poprawne metodologicznie, jeśli chodzi o analizę historii Meksyku.
Trudno nie wspomnieć o tym, że stanowisko Rivery nie było w tym czasie odosobnione. O kanibalizmie czytamy chociażby w książkach J. Verne’a, a, a Joseph Conrad w “Jądrze ciemności” inspirował się ponoć okropieństwami, do jakich dochodziło w belgijskim wówczas Kongu. A może analizowany przez nas artysta zainspirował się pracą innej awangardowej malarki, brazylijskiej późnej kubistki Tarsili do Amaral? Jej prace dzielone są zwykle dzielone na dwa okresy – tzw. pau-brasil (od nazwy lokalnej rośliny, tłumaczonej na polski jako brezylka ciernista) oraz kanibalistyczny, niekiedy określany też jako antropofagiczny. W tym drugim okresie, o wiele bardziej istotnym dla rozwoju sztuki brazylijskiej, udało się Tarsiili w pełni połączyć stylistykę kubizmu, pomysły Legera oraz narodową stylistykę prac. Nazwa zaś wywodzi się od literackiego manifestu, który w 1928 r. opublikował Oswald de Andrade, pozostając pod wrażeniem darowanej mu przez artystkę pracy o nazwie “Jedzący mężczyzna” (w oryginale dzieło nazwane było w języku plemienia Guarani “Abaporu”). Malowidło to przedstawia wielką postać z ogromnymi dłońmi, stopami i głową. W tle namalowano powiększony kaktus oraz słońce. Jakie jest zatem znaczenie tej pracy? Jeśli przyjrzeć się malowidłom Amaral z końca lat 20. i początku 30., odnaleźć można wspólny element w ich interpretacji. Wydaje się, że Brazylijce zależało na tym, by pokazać, iż drogą rozwoju sztuki brazylijskiej jest przejęcie pomysłów kultury “zachodniej” i ich adaptacja do lokalnego środowiska, której wynikiem ma być stworzenie zupełnie nowej jakości. Czy jednak o to chodziło także Riverze, gdy wspominał o złamaniu tabu i obyczajów jako nastolatek? Moim zdaniem w znacznym stopniu tak, ale w tej kwestii niech każdy Czytelnik sam wyrobi sobie własną opinię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz