Któż nie lubi buziaków? Ja osobiście uwielbiam (podobnie jak przybijanie żółwików), pod warunkiem oczywiście, że nie próbują mnie pocałować w usta jacyś inni mężczyźni. Ale oczywiście kobietom słodyczy zetknięcia się warg nie odmawiam ;-) A tak poważnie, to czas zająć się ciekawym obrazem, o którym miałem napisać posta ładnych kilka miesięcy temu. Jak wygadałem się we wpisie z życzeniami wielkanocnymi (link) moja koleżanka Nina nadaje właśnie materialną formę fascynującemu tematowi, jakim jest zmiana sposobu ukazywania pocałunków w sztuce. Tak więc pod jej wpływem, postanowiłem już na początku tego roku napisać parę słów na temat, moim zdaniem, najcudowniejszego pocałunku w malarstwie, jaki widziałem. A właściwie dwóch powiązanych ze sobą ściśle obrazach – “Oczekiwaniu” i “Pocałunku” XIX-wiecznego greckiego malarza, Nikiforasa Lytrasa.
Zacznijmy zatem od pierwszego z tych nieprzeciętnych malowideł jednego z największych artystów w dziejach niepodległej Grecji. Na początek trochę biografii, bo zdaję sobie sprawę, że pewnie większość Czytelników widzi nazwisko Lytrasa po raz pierwszy w życiu. A szkoda, bo pełni on w greckich książkach z historii sztuki analogiczną rolę jak Delacroix we Francji czy Grottger w Polsce. Ucieleśnia zatem najlepsze cechy dość dobrego warsztatowo połączenia idei romantycznych z akademickim wykształceniem. Ale do rzeczy…
Nikiforos Lytras urodził się w 1832 r. w Pyrgos na wyspie Tinos. Ta mała cykladzka wyspa od 1821 r. wchodziła w skład Grecji, a na dziewięć lat przed urodzinami malarza znaleziono tam cudowną ikonę Matki Boskiej, której autorstwo przypisuje się św. Łukaszowi (jak notabene w przypadku wielu innych i aż dziw bierze, kiedy Ewangelista miał czas spisywać Dobrą Nowinę i leczyć ludzi). Nikiforos pochodził z artystycznej rodziny, gdyż jego ojciec (Antoni) był znanym rzeźbiarzem, wykonującym wiele obiektów w marmurze dla okolicznych miejscowości i wysp. Kiedy więc dostrzegł u syna artystyczne zacięcie szybko wysłał go do ateńskiej Akademii Sztuk Pięknych, gdzie chłopiec zawitał w wieku osiemnastu lat. Na talencie poznano się dość szybko, swoimi opiekuńczymi skrzydłami objęli go najlepsi ówcześni profesorowie, a młody Nikiforos zrewanżował się pod dwóch latach główną nagrodą w konkursie na obraz biblijny i zanim skończył studia został asystentem profesora. Dzięki swojemu głównemu nauczycielowi dostał zlecenie prac w rosyjskim kościele Soteiras Lykodimou w Atenach. Jakby tego i wyjazdu do słynnej akademii w Monachium było mało, wystawiał swoje prace na Wystawie Światowej w Paryżu w 1855 r. (oraz kilku kolejnych).
Taki oto, utalentowany artysta (chociaż borykający się z problemami, bo np. stypendium cofnięto mu ze względu na budżet państwa – w tej materii Grecy się nie zmieniają…) przetrwał lata 50. i 60. Gdy przestano mu wypłacać stypendium, zaopiekował się nim ambasador Grecji w Wiedniu, który nadal sponsorował pobyt w Bawarii i stolicy państwa Habsburgów. Jednakże to dopiero w latach 70. artysta zajął poczesne miejsce w życiu artystycznym Grecji, bo za dotychczasowe zasługi uhonorowano go tytułem profesora ateńskiej akademii. To z tego okresu pochodzą dwa analizowane malowidła. Wydawać by się mogło, że na pierwszym z nich mamy prostą scenę, z jaką poradziłby sobie każdy ówczesny malarz, który przeszedł przez wszystkie stadia nauczania akademickiego. Prosta kompozycja, jedna postać i to ujęta z profilu, dość szkicowo, podobnie jak i wnętrze budynku ją otaczającego. Sam pomysł też nie jest jakoś szczególnie nowatorski. Ileż to razy kobieta na obrazach wyczekuje nadejścia kochanka o konkretnej, wcześniej już uzgodnionej, porze? Ileż to potem razy oglądać się będzie za siebie, czy nikt jej nie śledzi i w tym konspiracyjnym duchu przytuli do wybranka swojego serca… Lytras z tego zrezygnował, takie sceny wydały mu się prawdopodobnie zbyt oczywiste.
Poważnym zagrożeniem w sytuacji, gdy obrazy są pendant w stosunku do siebie jest fakt, że zostaną one rozdzielone i wylądują w różnych kolekcjach, galeriach czy zbiorach. Tak jest choćby wielokrotnie w przypadku ołtarzy średniowiecznych, które rozproszone są między odległymi muzeami. Akurat w przypadku tych dwóch malowideł odbiorca może cieszyć wzrok, spoglądając na obydwa zawieszone niedaleko siebie na ścianie Galerii Narodowej w Atenach. “Pocałunek” powstały ok. 1878 r. pokazuje tę samą postać, która doczekała się przybycia swojego oblubieńca. Wyłania się on co prawda zza okiennicy i jedyne, co o nim można powiedzieć, to fakt, że ów ciemnowłosy Grek zbliża swoje usta ku ukochanej dziewczynie.
Jest w tym obrazie wiele skrytej namiętności, która jednak powoduje, że dość mocno oddziałuje on na widza. Mnie osobiście ujęło prawie identyczne ukazanie przestrzeni – ten sam biały kwiat bliski analogicznym roślinom z obrazów Burne-Jonesa, przewrócony kosz na bieliznę czy wreszcie kopnięte ku granicom pola obrazowego klapki. Odbiorca w obu wypadkach oznaczony zostaje jako przypadkowy obserwator miłości przedstawionej dziewczyny, przy czym nastrojowość sceny powoduje powstanie pewnej tajemnicy pomiędzy nim a ukazaną postacią. Skoro w ten sposób całkiem urokliwa Greczynka musi spotykać się ze swoim facetem, to znaczy, że z jakichś niewyjaśnionych nam powodów to uczucie jest dla niej “zakazane”. Nie wiemy, czy sprzeciwiają się związkowi rodzice jak w “Romeo i Julii”, czy też może wieśniaczka spotyka się z synem lokalnych posiadaczy ziemskich, niechętnych by ich latorośl integrowała się z pospólstwem. Odpowiedzi na to pytanie, nie dostajemy ani w jednym, ani w drugim malowidle. Oglądamy bowiem tylko wnętrze dość biednej, prostej wiejskiej chaty, jakich wiele do dziś znaleźć można na greckiej prowincji (pomijając fakt, że zamiast kosza na bieliznę obecnie w takich wnękach stoi kilkudziesięciocalowa plazma i najnowszy Xbox).
Jakie zatem podpowiedzi daje nam artysta? Cóż dają nam te niezbyt skomplikowane malowidła? Przede wszystkim warto przyjrzeć się, jak wędruje wzrok widza na każdym z tych obrazów. W “Oczekiwaniu” odbiorca przede wszystkim koncentruje się na środkowej partii, gdzie dostrzega bardzo wyrazistą przepaskę w partii bioder, kolorystycznie wyróżniającą się od jasnobiałej sukni. To właśnie opadający fragment stroju ściąga uwagę odbiorcy ku dołowi, ku jej sferze świata, a nie tej, ku której spogląda wytęsknionymi oczyma. Także gest wydaje się symptomatyczny. Niczym mała dziewczyna, przedstawiona postać wzbija się na palce stóp, podpiera rękami, by kątem oka wyjrzeć na górzysty krajobraz Hellady. Tym oto drobnym elementem artysta spowodował, że kobieta wydaje się niezwykle niewinna w swej miłości, co dodatkowo osiągnął bielą pokrywającego jej ciało stroju. Identyczny jest wizualny sens nakrycia głowy, spinającego włosy. Dziewczyna sprawia więc wrażenie, jakby mężczyzna, na którego oczekiwała był jej pierwszym, zaś uczucie miało w sobie elementy jeszcze młodzieńczego zadurzenia. Czy zatem podglądamy dziewicę, która oczekuje pierwszego wtargnięcia mężczyzny w zakazaną dotąd sferę?
Zagadkę rozwiązuje drugie malowidło, które jest równie niewinne. Oczekiwanie sprawiające wrażenie nieustannego zostaje nagrodzone pocałunkiem, który choć podobny, to jednak jest wizualnie o wiele bardziej ulotny. Wskazuje na to nie tylko niewygodne włożenie głowy przez chłopaka w okiennice domu, ale także bardziej ekspresyjne elementy otoczenia, jak wspomniany już kosz z praniem. Artysta tworzy więc swoistą opozycję: można najpierw odnieść wrażenie, że obie prace są analogiczne i różnią się tylko nielicznymi szczegółami, ale te szczegóły dynamizują lub czynią bardziej statyczną zastosowaną kompozycję. Sam temat jest także ku temu dobrą podpowiedzią. Oczekiwanie z natury rzeczy musi wiele trwać (a jak wiadomo, kobiety i szczęśliwi czasu nie liczą, toteż my, biedni mężczyźni, musimy niekiedy ćwiczyć cierpliwość i umiejętność spoglądania na zegarek, gdy spóźniają się z przyjściem na randkę…). A tak poważnie, to ta dychotomia powoduje, że obraz Lytrasa jest tak wyjątkowy. Pocałunek staje się bowiem wyczekanym momentem, krótkim, ale podczas którego dochodzi do wymiany wzajemnych uczuć, potwierdzenia żarliwości wyrażającej się dotąd w bijących mocniej sercach i utęsknionym spojrzeniu.
I chyba na tym polega wyjątkowość tego malowidła, które mnie (i Ninę) całkiem poruszyło. Każdy szczegół zdaje się podporządkowywać się nastrojowości, czyniąc z powyższych obrazów wiarygodną i udaną próbę wzbudzenia w odbiorcy uczuć postaci. To nie jest lęk, który łatwo osiągnąć ukazując krzyczące postaci, czy odraza, gdy widz spogląda np. na “Okropności wojny” F. Goyi. To raczej odwołanie się do przeżyć tej pierwszej, cudownej miłości, gdy sama myśl o drugiej osobie powodowała, że świat zaczynał wirować, gdy nie można było zasnąć bez wyobrażania sobie ukochanej osoby i gdy patrzono na nią w pewien idealistyczny, nieskalany sposób. Warto, moim zdaniem, przeżyć takie uczucie, by odkryć prawdziwą wartość powyższych obrazów Lytrasa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz