środa, 11 stycznia 2012

Wiosna, taniec i orgie

Zima jaka jest za oknem każdy widzi (jedno z drzew przed moim domem nawet wypuściło kilka pąków), co raczej wskazuje, że nawet natura nie wierzy już w opadające lekuchno geometryczne białe płatki śniegu. Stąd też pomysł, by w takim razie napisać posta o wiośnie, a dokładnie o maju - miesiącu, w którym przyroda ma budzić się do życia. Maj miał jednak przez kolejne stulecia także stricte erotyczny podtekst - w końcu jak w XIX w. napisał szwajcarski filozof Henri Frederic Amiel "w maju Natura jest kobietą". I chyba można się z nim zgodzić, co pokazał już w 1482 r. Sandro Botticelli w jednym z najbardziej znanych swoich malowideł.
O obrazie tym (przechowywanym w Gallerii Uffizi we Florencji) swojego czasu Giorgio Vasari napisał, że przedstawia przybycie wiosny do nieziemskiego ogrodu. Zapewne tym miejscem była villa Medici w wiejskim Castello - miejsce wypoczynku kolejnych Medyceuszy, ale także chluba bogatego rodu i wyraz jego chwały i możliwości finansowych. My jednak skupmy się na czymś innym - dynamice przedstawionych postaci. Każda zdaje się poruszać w inny sposób - trzy Gracje odziane w tiulową, przezroczystą szatę tworzą taneczny zamknięty krąg (taniec ten zwykle nazywa się w literaturze rondem, ale oczywiście nie ma on wiele wspólnego z formą muzyczną wykształconą w XVII w. we Francji o tej nazwie), wiosna przybywa do ogrodu krocząc dostojnie, ale i z widocznym pośpiechem, latający w górze Kupidyn mierzy strzałą w jedną z urodziwych blondwłosych dziewcząt. Tylko Wenus w centrum zachowuje powagę i prestiż godny prawdziwej królowej...  Prawdopodobnie jednak największą uwagę widza zwykle przykuwa nachylająca się mocno do przodu kobieta, o której Owidiusz napisał, że "gdy mówiła, z jej ust wyrastały róże; na imię jej Chloris, którą ja zwiem Florą". Miejmy jednak na uwadze fakt, że w średniowieczu taniec i cała otoczka budzącej się do życia natury (w tym ludzkiej pożądliwości) miała też zupełnie inne znaczenie. Kilka takich przykładów będzie tematem dzisiejszego wpisu.
W niezmiernie przyjemnie napisanej książce pod redakcją Sławomiry Żerańskiej-Kominek "Muzyka w ogrodzie - ogród w muzyce", Gdańsk 2010, znajdujemy choćby artykuł redaktorki, w którym podaje ona, że maj był miesiącem zalotów, a odbywane wówczas tańce trwały aż do późnych godzin nocnych. Wystarczy   zacytować pogłoskę, że nie na tańcach się kończyło: "Słyszałem od zasługujących na wiarę ludzi (i to viva voce), że bywa, że czterdzieści, sześćdziesiąt lub sto dziewcząt idzie na noc do lasu i zaledwie jedna trzecia wraca do domu nie pohańbiona". Aż wierzyć się nie chce, że takie słowa wyszły spod pióra Chretiena de Troyes, któremu zawdzięczamy rozpropagowanie legend arturiańskich. Jak jednak się okazuje inne zwyczaje również świadczyły o tym, że w ten sposób dokonywano rozładowania napięcia emocjonalnego, ba, w obecnych kategoriach można by owe zachowania potraktować w kategorii udanego podrywu. I tak we francuskim Meuse istniał zwyczaj "ważenia" dziewcząt. Jeden chłopiec chwytał dorastająca kobietę w talii, drugi łapał za nogi, a trzeci przechodził pod tak zaimprowizowanym mostkiem, klepiąc ją po pośladkach. Jeśli udało się przejść skutecznie, to znaczy, że świadczyło to pozytywnie o dojrzałości dziewoi, którą puszczano wolno. W tym kontekście na miejscu kobiet zastanawiałbym się, czy (lekkie!) smaganie wiciami w Poniedziałek Wielkanocny nie było mniej intruzywne...
Ale idźmy dalej. Tytułowy taniec objawiał się przede wszystkim w formie zabaw odbywanych późnymi wieczorami. Na ten temat mamy wiele informacji, zwłaszcza o tańcach dziewcząt wokół rozpalonego ogniska (aż mi się dobrze na serduszku zrobiło...). Niekiedy dziewczyny były nagie i ten zwyczaj trwał aż do XIX w., częściej jednak zdejmowały jedynie obuwie i biegały po świeżą wyrośniętej trawie. Niczym starożytne menady (czy wspomniane na wstępie Gracje) miały w tym wirowym tańcu pozostawać aż do granic utrzymania nieprzytomności. Wówczas na taką "podmęczoną zwierzynę" rzucali się z ukrycia chłopcy, chwytali co najurodziwsze okazy i przenosili ponad żarzącym ogniem. Reszty historyjki możemy się domyślić, bo Chretien dał nam już podpowiedź w tym zakresie. Do ranka niektóre pary pozostawały w zaroślach dając pewnie upust swoim pragnieniom. Zwyczaj ten oczywiście potem zyskał złą sławę (sabat czarownic, kulpanocka, rosalia czy przywoływanie i przepędzanie demonów, sobótka), ale raczej na pewno u jego podstawy leżały kwestie ściśle erotyczne. Czasami zdarzało się bowiem, że chłopcy towarzyszyli dziewczętom od samego początku, skacząc np. przez ognisko czy uderzając batami lub gałęziami o ziemię.
Co jednak czynić kiedy taniec przyprawia o chorobę umysłową? Tak było już od X-XI w., kiedy to pojawiły się tzw. manie taneczne. Mające fachową nazwę tarantyzmu zwykle uznawane są za formę rozładowania napięcia, także seksualnego. Do lat 60. XX w. spotykano je w południowych Włoszech, a jedna z ostatnich ich epidemii nawiedziła Turyngię w 1921 r. To właśnie z terenu Apulii wywodzi się nazwa zjawiska, które przypomina drgawki osoby ugryzionej przez jadowitą tarantulę. Nas jednak przede wszystkim ciekawią epidemie. Pierwszą istotną informację na temat masowości tego zjawiska otrzymujemy już z XIII w. i co ciekawe, miejsce występowania manii tanecznych pokrywa się ze szlakami pielgrzymek. Czy jest to zatem związane w jakiś sposób z żarliwością religijną osób zdążających szlakiem do świętego miejsca? Możliwe, zwłaszcza że zachowania o tym charakterze najwcześniej łączą się z kultem św. Willibrorda, misjonarza angielskiego z VII w., notabene patrona od skurczów, padaczki lub chorób skórnych. Na marginesie można dodać, że to ten, który uderzeniem pastorału napełnił winem beczkę, czym... ugasił pragnienie. O potencjalnych negatywnych efektach upojenia legenda nie wspomina... 
Wróćmy jednak do epidemii manii tanecznych. O jednej z nich, która miała miejsce w Strasburgu w 1518 r. wspomina się, że uległo jej około 400 osób, a pozostali mieszkańcy miasta mogli się tylko przyglądać temu niespotykanemu widokowi. Niektórzy twierdzą nawet, że maniom mogły podlegać nawet całe grupy pielgrzymkowe, co daje około kilkunastu tysięcy osób, ale jest to tylko wyliczenie szacunkowe (moim zdaniem znacznie zawyżone). Jak więc uniknąć takiego zachowania? Przede wszystkim prewencja i profilaktyka. Nie warto więc wychodzić na ulice, gdy z niewiadomych przyczyn gromadzą się tam przypadkowi ludzie w konwulsyjnym transie ;) Poza tym lepiej uważać na tych, którzy w trakcie owego tańca machają rękami, kręcą się lub tarzają po ziemi. Ba, ponoć nawet niektórzy zalewali się łzami, piszczeli i wyli jak zwierzęta, a inni tracili świadomość i sprawiali wrażenie, jakby doświadczali omamów wizualnych. Trudno się dziwić, że w ocenie mieszkańców Morza Śródziemnego przypominało to zachowanie po spotkaniu z dość powszechnym tam nieprzyjaznym pająkiem.
W takim przypadku należałoby dbać o swoją własną moralność i cześć cielesną, ale oczywiście nie było to łatwe. "Kronika wczesnych królów romańskich i cesarzy" podaje, że "wielu uczestników tańca współżyło swobodnie z kobietami i młodymi dziewczynami, które bezwstydnie paradowały po rozmaitych miejscach pod osłoną nocy". A fuj, jakże to śmiały, dodatkowo - jak podają naoczni świadkowie - obnażając górną partię swojego ciała. Co gorsza, niektóre zyskać mogły nawet nadnaturalne moce. Raz ponoć zdarzyło się, że kobiety biegały po pionowych ścianach! Zwykle władze podejmowały działania mające na celu przywrócić spokój. We wspomnianym Strasburgu opłacono specjalnych muzykantów, którzy grali spokojne i rzewne melodie, by uspokoić tańczących, co ponoć dało swój efekt w ograniczeniu strat poczynionych w mieście. Ogólnie jednak okolice świąt św. Willibrorda, św. Pawła (patrona tarantystów), św. Jana i św. Wita uznawane były za okres podwyższonego zagrożenia, kiedy to można było się takich zachowań spodziewać.
Raczej nie takie zachowania miał na myśli Sandro Botticelli mając "Primaverę". Ale warto pamiętać, że ów dynamiczny taniec trzech Gracji może nie jest tańcem "chocholim", ale przepełnionym erotyczną symboliką. Owe piękne kobiety o imionach "Rozumnej", "Promiennej" i "Kwitnącej" przede wszystkim przecież lubowały się w dorastających młodzieńcach, którzy nie mogli się oprzeć ich licznym zaletom. Czyż nie każda kobieta chciałaby choć przez moment być taką Gracją, mogąc poczuć siłę swojego seksapilu, ale także rozkosz jaką w ten sposób można osiągnąć? To już na pewno nie jest pytanie dla historyka sztuki, ale niestety tę nutkę romantyzmu trzeba stłamsić już w zarodku - większość epidemii manii tanecznych wybuchała po rozlicznych kataklizmach (w Strasburgu było to ostrej zimie, która zniszczyła zbiory okolicznych rolników, poszukujących nadziei na lepsze jutro w kupieckim mieście). Cóż, czasem naprawdę odreagować trzeba tak, że aż warto zaszaleć...

PS. Więcej o maniach tanecznych można znaleźć w artykule Katarzyny Prochwicz i Artura Sobczyka, "Manie taneczne. Między kulturą a medycyną" w "Psychiatrii polskiej", rok 2011, nr 2, s. 277-287.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz