sobota, 30 kwietnia 2011

O różnych obliczach edukacji artystycznej

Zazwyczaj ilekroć czyta się książki, w których podejmowany jest problem edukacji artystycznej, to autor koncentruje się na zagadnieniu wykształcenia, które miał nabyć konkretny artysta. A to z kolei z założenie swego ma dać odpowiedź, co ów twórca zawdzięczał od swojego mistrza (cechowego bądź profesora akademii), jakie miejsca zwiedził, co w nich widział i ostatecznie, co z tych kilku, kilkunastu lat kreatywnego “wyniósł”. A co z widzem, czyż on się nie edukuje? Czy też nadal pozostaje nieuświadomiony, patrząc na dzieło sztuki oczyma laika, którego kolejne publikacje i wystawy muzealne prowadzić mają za rączkę ku “dobrej” sztuce… Odpowiedź jest oczywista, ale nie zawsze taka była. Odnośnie tak, jak w zakresie sztuki edukować “masy” (jak ja nie znoszę tego słowa) będzie dzisiejszy wpis.
andre malraux
Fanom literatury francuskiej przedstawionej obok postaci chyba nie trzeba przedstawiać. Podobnie, jak i archeologom oraz orientalistom, którzy bez problemu rozpoznali Andre Malraux. Ten podziwiany do dziś (już!) klasyk literatury francuskiej XX w. przez 10 lat (od 1959 do 1969 r.) pełnił funkcję ministra kultury Francji, co było następstwem wydzielenia tego ministerstwa w sposób na ówczesne czasy dość nietypowy – z Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego odebrano wszystko, co związane ze sztuką, literaturą, muzeami i archiwami oraz ten konglomerat połączono z Narodowym Centrum Kina, które dotąd podlegało Ministerstwu Przemysłu. Uświetniono zatem idee, które potem w parlamencie V Republiki przedstawiono w następujący sposób: “Francuzi, młodzi i dorośli, powinni być zdolni do wychwycenia dobrodziejstw kultury. Powinni żyć otoczeni prawdziwą kulturalną aureolą, zanurzyć się w pewnej atmosferze stworzonej przez różne formy inteligencji, czy miałaby ona pochodzić z przeszłości, dziedzictwa naszych wielkich ludzi, i z wrażliwości całego narodu, czy też miałaby zrodzić się wokół nas, w tym ludzkim laboratorium, gdzie na oczach współczesnych klarują się nowe źródła sztuki i piękna” (cytat za: Marc Fumaroli, Państwo kulturalne. Religia nowoczesności, tłum. Hanna Abramowicz, Kraków 2008, s. 53-54).
Jak widać postawiono sobie trudne i niewdzięczne zarazem zadanie. Dokształcać ludzi poprzez sztukę, by stali się lepszymi obywatelami, by zanurzyć ich w kulturze, której bynajmniej im nie przypisywano. I odwrotnie – samemu określono się jako tych, którzy nie dość, że tę kulturę tworzą i mogą decydować, co sztuką jest, a co nie, ale nawet znają metody, jak ów nieco utopijny ce urzeczywistnić. O tym, że lewicowe czy nawet skrajnie lewicowe poglądy w tej kwestii prowadzą niekiedy ku manowcom, mieszkańców Europy środkowej i wschodniej przekonywać nie trzeba. Pomysł tworzenia “nowego człowieka” – de facto clou wykorzystania ideologii leninowskiej do kontroli społeczeństw opierał się przecież na tym, że pewne nakazy i zakazy traktowano jako oczywiste, nawet gdy nie były one określone prawnie. Uświadomienie miało odbywać się w umyśle, to tam kształtować nowa moralność, świadomość klasowa, podporządkowanie wręcz “jestestwa” ideałom przyszłego komunizmu. A jak to się ma do kultury? Cóż, stała się ona narzędzie, wyrazem pragnień ustroju, ale i też przy okazji jego bezsilności. Gdyby bowiem nie było “czarnego rynku”, łapówek i wielu innych patologii minionej epoki, czyż trzeba byłoby pokazywać wzory do naśladowania w formie uśmiechniętych pionierów? We Francji problemu tego nie dostrzegano i będąc swoistym wzorem dla innych państw, starano się tworzyć edukację dla “mas”… ze sztuki i kultury.
Jak pisał Jacques Chaban-Delmas, przez pewien czas nawet piastujący funkcję premiera V Republiki: “A dlaczego nie Francja? Dlaczego kraj nasz nie miałby by awangardą przyszłego socjalizmu o ambicjach kulturalnych"?” (E. Fumaroli, op. cit., s. 14). W sumie dobre pytanie – każdy by chciał, by to państwo, w którym żyje stało się wzorem kultury dla pozostałych. Bo czyż nie zubaża nas to, że większość utworów lansowanych w radiach mieści się na anglosaskich listach Billboardu i UK Top40? Albo to, że światem mody rządzą właściwie tylko trzy miasta: Nowy Jork, Paryż i Mediolan, przy czym to ostatnie swoje znaczenie opiera bardziej na wielkiej przeszłości niż obecnej możliwości narzucania trendów. Przyjęte przez A. Malraux rozwiązanie przypomina trochę podejście do kobiet w minionych stuleciach, gdy nie traktowano ich do końca w pełni poważnie, a jeszcze w okresie międzywojennym surrealiści doszukiwali się w nich pewnej formy pośredniej między nieskażonym cywilizacją dzieckiem a dorosłym człowiekiem.
Typowa wydaje się tu historyjka, jaka miała przydarzyć się na początku XX w. Karolowi Fryczowi. Młody jeszcze grafik, znany już jednak z bardzo kpiarskiego poczucia humoru (działał w “Zielonym Baloniku”), miał otrzymać grupę kobiet, którym zobowiązany był wyłuszczyć podstawy sztuki. Jak jednak zrecenzował przyjacielowi dziewczęta bardziej wdzięczyły się niż słuchały swojego wykładowcy, a tym samym oceny przyznane im zostały też “za ładne oczy”. A właściwie za włosy, bo posiadaczki konkretnych kolorów włosów uzyskały wpisy zgodnie z preferencjami K. Frycza. I pomyśleć, że po raz kolejny kobiety potraktowano dość patronimicznie, nie zwracając uwagi na talent, który się w nich znajduje.
Ale przecież z resztą uczestnictwa w kulturze na początku XX w. było tak samo… W każdym aspekcie życia społecznego uważano, że kobieta potrzebuje wzorców, a nawet w kreowaniu pozytywnych przykładów wykazywały się ówczesne autorki. Teresa Lubińska (publicystka, a nie była pani minister z mojego rodzinnego Szczecina) zachęcała nawet kobiety, by pytały swoich mężczyzn o przeszłość seksualną, a nawet stawiały im ultimatum: “A jeżeli w jego oczach dojrzy wyraz oburzenia lub drwinek – niech doda jeszcze: – Kocham cię i dla tej miłości gotowam wziąć na siebie wszystkie trądy twoje, całą nędzę twoją, ale ani ty, ani ja nie mamy prawa obciążać nimi naszego potomstwa” (T. Lubińska, Z etyki zagadnień seksualnych, Warszawa 1906, s. 11). Ech, te kobiety skłonne do poświęceń… Pozostaje mi tylko żałować, że obecnie chyba nie ma ich tak wielu…
herbert read w 1958
Wracając jednak do sedna problemu, z łatwością można zauważyć, że sztuka i edukacja mogą iść ze sobą w parze, ale kształcenie to jest niełatwe. Przypomina się tutaj tekst brytyjskiego badacza Herberta Reada, który w “Wychowaniu przez sztukę” (1943) napisał, że “sztuka jest jedną z tych rzeczy, które – jak powietrze czy ziemia – znajdują się wszędzie wokół nas, lecz nad którymi rzadko się zastanawiamy”. Pytanie jednak, czy w tym pragnieniu H. Reada, poruszonego okrucieństwem trwającej wojny, nie ma zbyt wiele ufności do sztuki. Uważał on bowiem, że może ona stanowić narzędzie do pełnej samorealizacji człowieka czy wręcz środek do przezwyciężenia zła. Cel miał być jeden – “pobudzanie w rozwoju tego, co jest indywidualne w człowieku, przy równoczesnym jednak harmonijnym włączaniu jednostki w sposób organiczny w jej środowisko w świat grupy społecznej”.
Słowa H. Reada padły zatem po wojnie na podatny grunt, a powoływano się na niego także w Polsce. Ci, co w domach mają jeszcze wielotomową encyklopedię PWN-u wydawaną w czasach PRL-u przeczytać mogą, że “wychowanie socjalistyczne oparte jest na marksistowskiej koncepcji wszechstronnego rozwoju osobowości jednostki”, zaś inne publikacje podawały wręcz, że “socjalizm stwarza realną szansę dla przezwyciężenia dualizmu kultury elitarnej i kultury masowej, rozdźwięku między sztuką a życiem”. Czy zatem ten cytat, który pojawił się w “Studiach estetycznych” z 1976 r., wydanych przez PAN, miał wskazywać, że sztuka elitarna nie jest już potrzebna? Wręcz przeciwnie, to pytanie odwrócono i ukazano, że niezbędnym jest, by widz poprzez edukację dążył do jej zrozumienia i potrafił z niej czerpać. Cel słuszny, ale jak to zrealizować? Tutaj podpowiedź znaleźć można w innej publikacji, która pojawiła się w latach 70. Opisując zasady teatru robotniczego przyjęto następujące założenie, by komunikat do odbiorcy był prosty: “Kierownicy teatrów winni być ostrożni na punkcie stwarzania fetyszów i rzucania mocnych, fascynujących słów, jak: sztuka socjalistyczna itp.” (E. i M. Wodnarowie, Polskie sceny robotnicze: 1918-1939: wybór dokumentów i relacji, Warszawa 1974).
Z łatwością więc dostrzec można, że powojenny pomysł na edukację artystyczną całego społeczeństwa to taki Ouroboros – wąż zjadający swój własny ogon. Z jednej strony stworzono dość skomplikowaną teoretyczną podstawę, jak nauczać kultury i sztuki, a z drugiej stale opisywano ludność jako daleką od ideału. A może jednak zamiast tworzyć takie ramy instytucjonalne, po prostu dać ludziom większy wybór? Więcej wystaw, więcej przedstawień, więcej sensownych pomysłów i przede wszystkim jasny przekaz do potencjalnego odbiorcy: “to jest ważna wystawa, bo…”. Niemniej w czasach, kiedy obiektywna krytyka zjawisk artystycznych zanika (vide: recenzje filmów w gazetach), może lepiej dać wybór złaknionym kultury ludziom niż na siłę promować kolejne projekty artystyczne. A potem narzekać, że odbiorcy nie przyszli, bo nie doceniają “prawdziwej sztuki”.
A wy, jak myślicie?

6 komentarzy:

  1. To ciekawy problem, który zawsze mnie męczył: granica między sztuką "wysoką" i kulturą popularną. Uważam, że albo podział należy przeprowadzić zupełnie inaczej, albo z niego zrezygnować. Czy twórca w sposób celowy i wysublimowany posługujący się symbolami popkulturowymi nie zasługuje na miano artysty? Czyż średniowieczni malarze obrazów biblijnych dla niepiśmiennych mas i artyści teatrów pasyjnych nie byli bliżej ludu niż elit?
    Czy obecnie tak łatwo jest wyrokować w sprawach produkcji TV lub muzyki rozrywkowej i wszystko hurtem wyrzucić do kosza z napisem "chała dla prostaków"?
    Co do edukacji: jak zaprezentować dokonania przeszłości, skoro "masy" mają za mało podstawowej wiedzy z dziedziny estetyki, żeby je choć powierzchownie odczytać? Prezentuje się tylko w kontekście ideologi (głównie literaturę), co je drastycznie dość zubaża moim zdaniem.
    Odbiorcy często nie doceniają "prawdziwej sztuki", bo mówi ona obcym językiem. Nikt ich tego języka nie nauczył, a wprost przeciwnie - mamy aż nadto wielu, którzy korzystając z tego próbują zarobić - jak pchła Szachrajka z wierszyka Brzechwy - na wciskaniu ludziom bełkotu jako tego "języka" właśnie, jako jakiegoś tajnego elitarnego kodu. Odbiorca, mający aspiracje, jest szantażowany ujawnieniem jego estetycznej nędzy, więc przyłącza się do artystycznej mistyfikacji oklaskując dzieło, którego ni w ząb nie rozumie, bo też i nie ma nic do rozumienia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc ja też uważam, że kultura popularna nie istnieje. Nie dlatego, że np. nie jest "kulturą", a więc nie ma jakichś wartości estetycznych, artystycznych, moralnych czy jakichkolwiek innych, albo dlatego że nie jest "popularna" (co bynajmniej nie oznacza jej lansowania do takiego stopnia, że staje się rozpoznawalna), ale właśnie dlatego, że "kultura popularna" jest przede wszystkim pojęciem-wytrychem. Bo cóż ona nam daje? Daje nam całe spektrum wielu różnych przejawów życia, kultury i sztuki, których normalnie nie byłoby gdzie indziej zebrać. Byłyby równie niekoherentne, jak próba stworzenia jednego zbiorczego miana dla holenderskich pejzaży i załóżmy dadaizmu... Dlatego moim zdaniem podział nie polega na tym, jakie coś jest, ale jako co jest przedstawiane. Czemu Madonna ma się mieścić na drugim biegunie muzyki niż Shakira, mimo że obie w miarę mają niezły głos, podobnie się zachowują na scenie i śpiewają po to, by zarobić w ten sposób pieniądze? Ze sztukami wizualnymi jest tak samo. Jak stwierdził swojego czasu mój promotor "my, historycy sztuki, mamy nadzwyczajną łatwość obudowywania niemego dzieła nadmiernie skomplikowanymi sensami" i miał na myśli sytuacje, gdy bynajmniej te sensy z dzieła nie wynikają.
    A co do średniowiecznych malarzy, to nie wiem. Ale wydaje mi się, że w przypadku budowniczych, którzy musieli umieć pisać i czytać, znali biegle geometrię i inne dziedziny matematyki oraz często dość dobrze filozofię i teologię (vide: Villard de Honnecourt, to różnica pomiędzy nimi a "gminem" była jednak znaczna. Czy patrzyli na nich z góry, jak my patrzymy na teorię flogistonu czy jeszcze bardziej zwariowane pomysły XIX-wiecznych uczonych (jak celowe wywoływanie o pacjentów psychiatryka schizofrenii, by badać tę chorobę)? Wydaje mi się, że tak, bo to jednak bardzo ludzkie widzieć drzazgę w oku drugiego człowieka, a nie widzieć belki w swoim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Relacja artysta - odbiorca to znów inny temat. Czy artysta ma poczucie "odrębności"? Czy odbiorca tę odrębność jego widzi i uznaje za słuszną? Temat rzeka. Ale ja nie o tym. Ja stale o tym, żeby edukując dawać raczej "narzędzia" umysłowe niż gotowe oceny przeszłych i teraźniejszych dzieł. Tym bardziej, ze nawet te oceny zmieniają się wraz z epokami - co sobie cenili XIX-wieczni akademicy w sztuce, to wyśmiano w szkole moich rodziców, w mojej edukacji odrzucono to, co im kazano cenić (np. socrealizm), dziś nie pamięta się o tym, co wówczas było uważane za cenne. Zmienia się stosunek do jednego i tego samego zjawiska w sztuce (np. barok) i ten obowiązujący aktualnie wpaja się uczniom. Za każdym razem ocena tego, co zasługuje na miano wielkiego dzieła należy do nauczyciela. Nie pozwala się uczniowi samodzielnie myśleć.
    Identyczna sytuacja w literaturze: czytam piękną i mądrą powieść, ale egzaminator wymaga określonej o niej opinii, którą sam wcześniej podał na wykładzie, zgodnie zresztą z tym, co o książce napisali krytycy a nawet sam autor. Ja nie mam prawa do prezentacji tego, co wg mnie jest w niej ważne. Przecież nie ma tam chyba rzeczy nie ważnych, skoro kartki wypełnione są treścią? Ale czytać mam tylko niektóre kartki i na dodatek rozumieć wolno mi je tylko w jeden sposób.
    Co do drzazgi i belki, to jakoś nie rozumiem, o co Ci chodzi. Ale rozumiem, że byłbyś skłonny tę nieszczęsną granicę między sztuką wysoką a popularną poprowadzić w zupełnie innym miejscu niż mi ją dotychczas ukazywano, czyli: Madonna do koszyka z Mozartem, a Shakira do innego (na muzyce się znam jak kura na pieprzu - wszyscy oni psują ciszę wg mnie)?
    To nie "obudowywanie sensami" jest dla mnie problemem, lecz niedostrzeganie innych sensów i zamykanie ludziom oczu na ich potencjalne istnienie. Monopol na "odczytywanie" dzieła.

    OdpowiedzUsuń
  4. To jak zwykle zaczynając od końca - mój gust muzyczny też ludzie krytykują, bo nie znoszę rocka (od Korna moim zdaniem zaczyna się komercha...). A co do Madonny, to raczej bym ją wrzucił do koszyka z Shakirą, a nie odwrotnego, bo do szału mnie doprowadza wydawanie przez "eks-królową popu" co rok nowej płyty, na której jest maksymalnie jedna sensowna piosenka zamiast się naprawdę postarać i zrobić coś porządnego.
    Co do wpajania, to fakt, to zabija indywidualne myślenie. Ale indywidualne myślenie zabijają też matury z kluczem... Jakie to szczęście, że byłem ostatnim rocznikiem, który szedł starym trybem, bo chyba bym matury nie zdał ;-) No, ale cóż na to poradzić nic nie można. Trzeba się rzeczywiście najpierw wspiąć na ramionach gigantów, by poza nie wyjrzeć, ale nie da się ukryć, że czasami łatwiej nie popełniać tych samych błędów co owi giganci. A jak to się ma do literatury, to nie wiem - z ręką na sercu przyznaję, że pięknej nie czytam, tylko wyłącznie naukową (dziś w łapki wpadła 1200-stronicowa publikacja, która musi "zejść" do niedzieli).
    Odnośnie nauczania, to nie jest tak, że całkowicie to krytykuję, ale też warto spojrzeć na problem z zupełnie innego punktu widzenia. Edukacja jest masowa, a ludzie rozwijają się indywidualnie. Czemu ktoś w czwartej klasie podstawówki ma być jednocześnie dość dojrzały, by czytać "Krzyżaków" i "Sierotkę Marysię"? (ja tak miałem, nie wiem, czy nadal tak jest w programie). Przecież to są dwie zupełnie inne "bajki". Ale najgorsza moim zdaniem jest jeszcze inna rzecz, która całkowicie wykracza poza problem edukacji, a mianowicie pewna przyjęta forma rozumienia różnego typu zagadnień. I to zarówno w dziedzinach humanistycznych, jak i ścisłych. Przykład z barokiem jest trafiony: nadal uważany jest za coś "słabszego" od renesansu czy oświecenia, a zupełnie pomija się fakt, że przecież z XVIII w. zachowało się ok. 80% zabytków sztuki nowożytnej, które mamy w Polsce. To nie mogła być epoka, w której ludzie byli ciemni, skoro celowo budowali (i było ich na to stać) takie wybitne budowle.
    To raczej my celowo nie doceniamy pewnych epok, by dowartościować sami siebie, analogicznie jak artyści renesansowi zrobili z gotykiem, klasycy z barokiem, a romantycy z klasycyzmem. Problem obecnie leży w tym, że po 1945 r. nie ma za bardzo czegoś na kształt epoki artystycznej, a w zamian są przenikające się style. Nie można przecież mówić o awangardzie (jak w 1. poł. XX w.) czy jakimś stylu Zimnej Wojny. Stąd też obieg informacji o sztuce, moim skromnym i być może błędnym zdaniem, polega na szybkim dowartościowywaniu konkretnej sztuki, następnie ukazywaniu jakiegoś nurtu za przebrzmiały, by finalnie "wyrwać" głównych artystów spoza tego nurtu (ewidentnie przykład to Picasso i Braque oraz kubizm czy w Polsce tzw. "sztuka krytyczna"). W ten sposób powstają nurty lub style niekiedy wręcz jednoosobowe, bo jak zakwalifikować prace Duchampa czy późnego Picassa albo chociażby opisywanego parę miechów temu na blogu Niemeyera. I to przyznam się szczerze bardzo mi się nie podoba, bo nie uwzględnia zwykle jednej oczywistości, a więc wpływu czynników pozaartystycznych jak literatura o artyście czy celowe przez niego kształtowanie własnej biografii artystycznej (wystarczy poszperać trochę o tym, jak na pisanie o niej samej oddziaływuje Magdalena Abakanowicz, by wiedzieć o czym mówię...).

    OdpowiedzUsuń
  5. Historia sztuki w tej dziedzinie wypada jednak jeszcze dość dobrze, ale przede wszystkim w sztuce dawnej - nie obarczonej może takimi "naciskami" na krytyków i samych historyków, którzy często działają oderwani od zamkniętego kręgu marszandów czy trendsetterskich galerii. Jak cię to ciekawi, to polecam chociaż rzucić okiem na książkę pod red. Andrzeja Witko, "Tajemnica Las Meninas", będącą antologią najlepszych tekstów na temat tego enigmatycznego obrazu (sam miałem fajny pomysł na analizę i dlatego się za książkę zabrałem, ale okazało się, że mnie ubiegli...). Widać nie tylko różne metody, ale to że można mówić niezależnie i uwypuklać zupełnie inne aspekty obrazu, biorąc na warsztat konkretne ich elementy. Tylko pytanie (moim zdaniem retoryczne) brzmi - czy dałoby się w ten sposób napisać coś odkrywczego na temat załóżmy Damiena Hirsta? Po skrobnięciu posta o Weiweiu włamano mi się na skrzynkę z chińskiego IP, więc powiedzmy, że ze sztuką współczesną krajów wątpliwie demokratycznych nie będę raczej za wiele miał do czynienia...

    OdpowiedzUsuń
  6. Rany, więc jesteś ofiarą komunistycznych prześladowań! Wygląda na to, że oni są śmiertelnie poważni; współczuję. (A ziarna słonecznika są dziełem, które wycisnęło mi łzy z oczu, tak jest piękne i znaczące. Chętnie bym ukradła, albo choć dotknęła kilku tych ziarenek.)
    O "Tajemnicy..." słyszałam, ale nie czytałam. Jak mi wpadnie w ręce to zajrzę. Jest tyle rzeczy, które chciałabym przeczytać, ale życia nie starczy ;)

    OdpowiedzUsuń