Czas na kolejny post o używkach. Tym razem silniejszy środek, który szczyt swojej popularności świętował w XIX w., a do dziś w miarę powszechnie stosowany jest w szpitalach, gdy żadne inne leki przeciwbólowe nie pomagają. Osobiście uważam, że im mocniejsza używka, tym rzadziej pojawia się w sztuce, tak więc morfina jest w tym zakresie nielicznym wyjątkiem. Obrazów przedstawiających samo jej zażywanie wiele nie ma, niemniej ukazują one zwykle (analogicznie jak to było już na blogu opisywane w przypadku absyntu) degenerację organizmu. Samej morfiny nie można jednak wiązać z niszami społecznymi (jak gin), a jako używka popularna była zarówno w bardzo wysokich sferach, jak i wśród niezbyt majętnych. Dobrym przykładem może być amerykańska surrealistka Katherine Lynn Sage, która pochodziła z bogatej rodziny w Albany. Jej ojciec był senatorem stanu Nowy Jork, zaś matka oddawała się narkotycznym seansom z wykorzystaniem morfiny. Nim więc nasza bohaterka poświęciła się sztuce w 1937 r. opływała w najwyższych międzynarodowych sferach, a nawet w 1925 r. została księżniczką żeniąc się z księciem Ranierim di Faustino.
Kataloński malarz Santiago Rusinol zasłynął jako jeden z największych artystów końca XIX w. działający w Barcelonie, choć obecnie często się o nim zapomina, zwrając uwagę na secesyjno-symbolicznych Gaudiego i Domenech y Montanera. Tymczasem sztuka S. Rusinola nie daje się objąć kategoriami mieszających się wówczas styli artystycznych. Z jednej strony jest postimpresjonistą, co widać jego późnych pracach, gdy malował ogrody podobnie jak Monet czynił to z nenufarami. “Morfina” z 1894 r. bliższa jest jednak dekadentyzmowi lub symbolizmowi. Jak sam napisał celem tego dzieła (jednego z popularniejszych w jego dorobku) oraz kilku w podobnej konwencji było ukazanie “struktury różnych klas społecznych bez wytworzonej otoczki”. To właśnie prace tego typu i zbliżone w swym duchu S. Rusinol wystawiał wraz z Ramonem Casasem w słynnej Sala Pares, która w latach 90. stanowiła centrum artystycznej bohemy, zwłaszcza tej modernistycznej. Dopiero kilka lat później (w 1897 r.) ci dwaj malarze założyli kawiarnię “Cztery Koty” (Quatre Gats), do której uczęszczali także młodzi artyści, jak nikomu nieznany jeszcze Pablo Picasso. Ostatecznie jako dwudziestolatek dostąpił wówczas zaszczytu pierwszej indywdualnej wystawy właśnie we wspomnianej kawiarni w lutym 1900 r.
Ale wróćmy do morfiników. Dziewczyna z obrazu S. Rusinola to dzieło specyficzne z dwóch względów. Po raz pierwszy bowiem na taką skalę artysta zdaje się wyjaśniać eteryczność postaci, jakże powszechną w obrazach końca XIX w. Obsesja śmiercią, narkotykami czy wreszcie przekraczaniem granic natury staje się w tym wypadku wyjaśnieniem, dla wydawać by się mogło spokojnego snu przedstawionej kobiety. Ponadto powyższy akapit miał charakter zamierzony. Drugi powód, dlaczego warto pamiętać o tym dziele to jego wpływ na katalońską sztukę. Do zbliżonej konwencji nawiązał wspomniany Ramon Casas w “Po balu” z 1895 r. (świetne dzieło, o którym postaram się napisać w przeciągu najbliższego tygodnia), jak i na klasyczny już portret Sabartesa (tzw. “Poeta dekadencki”) Pabla Picassa z 1901 r. Oddając znów głos Rusinolowi (tym razem tłumaczenie z hiszpańskiego, a nie katalońskiego, więc liczę, że wierniejsze…), z łatwością dostrzec, że próbowanie poszczególnych używek traktowane było jako forma wyzwolenia z więzów świata. Malarz pisał: “To było jak przebywanie w otchłani, życie bez bólu ani radości, nie bycie ani żywym, ani umarłym. Życie wydawało się wyrywać się poza moje ciało, lekuchno, delikatnie i bez niespodzianek, gdy pozostawałem pod wpływem morfiny, pijany opium roznoszącym się w powietrzu…”. Cóż, można i tak, ale raczej nie polecam takich form osiągania nieznośnej lekkości bytu.
Innym znanym dziełem jest praca Eugene’a Grasseta zrealizowana zarówno w wersji barwionej, jak też jako czarno-biała grafika, co widać na załączonym obok obrazku. Wykonana w 1897 r. “Morfiniczka” to przejaw tego, czego obawiano się najbardziej – uzależnienia od środka, który stosowano powszechnie, ale o którym wiedziano jak niebezpieczne są tego następstwa. Sam rok powstanie pracy jest tu kluczowy, gdyż dopiero w 1898 r. na rynku pojawiła się aspiryna (odkryta przez Felixa Hoffmanna), zaś wcześniej udało się chemikom wyekstrahować odrębnie heroinę, dotąd mieszaną z morfiną, i stworzyć tym samym jeszcze groźniejszy narkotyk. Kiedy więc na obrazie Rusinola mogliśmy przyglądać się delikatnie zwalnianemu uściskowi dłoni, sięganiu stanu błogości i spokoju ducha (wymuszonego, a więc zapewne jedynie pozornego), u Grasseta wychudzona postać kieruje swoje czyny tylko ku kolejnej dawce używki. Zaciśnięte zęby i wytrzeszczone oczy ukazują widzowi, drugie mroczne oblicze morfiny. To już nie źródło czegoś co w szerokim ujęciu moglibyśmy nazwać “rozrywką”, lecz narzędzie destrukcji ludzkiego ciała, a przede wszystkim jego osobowości.
Późniejsza demonizacja heroiny (liczę, że i ta używka znajdzie się na niniejszym blogu, ale ciężko znaleźć do niej jakieś interesujące ilustracje) ma tym samym swoje przyczyny w tym, jak postrzegano w XIX w. morfinę. Widać, że było to swojego rodzaju igranie z ogniem, ale wciąż pojawiały się wówczas teksty mające świadczyć o tym, że nie ma się czego obawiać. Tytułem przykładu do zamieszczonych dzisiaj dwóch ilustracji nawiązują słowa, jakie znalazły się w czasopiśmie podpisane przez niewiastę pragnącą jednak pozostać anonimową. Pisała ona: “Jestem ostatnią kobietą na świecie, która mogłaby uzasadniać swoje czyny, ale nie wiecie, czym morfina jest dla niektórych z nas, nowoczesnych kobiet bez zawodu, bez zapatrywań. Morfina czyni życie możliwym, dodaje do prawdy marzenie. Cóż więcej czyni religia? Może was tym szokuję, ale to co mam na myśli, to to, że prawda sama w sobie to jednocześnie nie dość i zbyt wiele dla nas” (cyt. za: David Courtwright, “Dark Paradise”, Harvard U.P. 1982, s. 60).
Inne amerykańskie przykłady z tego okresu nie są lepsze. Lekarze twierdzili, że morfinicy są jednostkami grzesznymi i o słabszej woli, ale poza tym normalnymi ludźmi, a jeden z największych ówczesnych chirurgów William Stewart Halsted (ten od zabiegu Halsteda, pierwszego użycia gumowych rękawiczek i znieczulenia miejscowego) przez trzydzieści lat zmagał się z uzależnieniem od morfiny. Mając wręcz nieograniczone możliwości w dostępie do środka, potrafił w pewnych okresach przyjmować nawet 180 mg dziennie, a jednocześnie czynił to w ten sposób, że aż do wieku starczego o jego słabości wiedziały tylko 2-3 osoby. Parafrazując więc popularny ostatnio tekst, jeśli znany chirurg, kapitan zespołu futbolowego zamyka się w pokoju posiadającym zaawansowaną aparaturę, podwija rękaw i wbija sobie igłę w ramię… wiedz, że coś się dzieje! Chociaż w sumie to dzięki temu był w stanie rozwinąć wspomniany pomysł na znieczulenie miejscowe, a pacjenci chwalili go za delikatność podczas nakłuwania.
Wróćmy jednak do sztuki, która z morfiną styczność ma dwojaką. Z jednej strony chętnie sięgali po nią artyści (jako choćby Witkacy, który leczony w carskim lazarecie w 1917 r. uzależnił się od tego środka, by później pójść w innym kierunku i częściej korzystać z “koki”), a z drugiej jak widać zjawisko to fascynowało ze względu na swoją tajemniczość. Weryzm prac wskazuje jednak, że morfinie słusznie przypisano rolę swoistego demona. Nie jest to już gin czy absynt, dopełniający człowieka, lecz niebezpieczny środek, który niszczy, dając jednocześnie poczucie ukojenia. Ukojenia złudnego, zostawiającego pustkę, które jak wiele innych używek powoduje, że powrót do rzeczywistości nie przebiega tak łagodnie jak powinien…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz