Pewnie przynajmniej część Czytelników zna zespół The Zimmers, który chwali się tym, że prawdopodobnie ma najstarszych muzyków na świecie. Parę lat temu zadebiutowali coverem "My Generation", chociaż moim zdaniem o wiele lepszy w ich wykonaniu jest "Firestarter" autorstwa Prodigy (link). Co prawda skład im się niedawno posypał, bo lider pożegnał się w połowie minionego roku ze światem w wieku 93 lat, ale cóż, grupa przetrwała jakoś ten trudny moment i nadal koncertuje. Ale co to ma wspólnego ze sztuką? Nazwa zespołu wywodzi się od firmy Zimmer Holdings, która jest jednym z największych producentów chodzików i balkoników dla osób starszych, a w Wielkiej Brytanii mówi się nawet "zimmer" na owe chodziki tak, jak my mówimy "adidasy" na obuwie sportowe. Co ciekawe siedzibą spółki jest Warsaw i to było na tyle kryptopromocji. Ze sztuką ma to tyle wspólnego, że balkoniki, mimo że stosowane już dużo wcześniej, oficjalnie opatentowane zostały dopiero w 1998 r. Dzisiejszy post dotyczyć więc będzie przedstawień owych balkoników na obrazach wiele wieków temu.
Oto jedno z najsłynniejszych dzieł Hieronymusa Boscha, które oglądać można w salach wiedeńskiego Kunsthistorisches Museum. Chrystus niosący krzyż pojawia się na kilku obrazach tego artysty (m.in. w madryckim Prado), ale to ta wersja jest chyba najbardziej rozpoznawalna. Uwagę zwraca nie tylko krzyż w kształcie litery T (do tej formy krzyża potem nawiązywać będą artyści zaczytani w książce "Dzieje Jezusa" Ernesta Renana), ale także cały zestaw różnych fizjonomii towarzyszących Jezusowi. O wiele mniej jednak osób wie, co znajduje się na odwrocie tej pracy. W latach 80. XV w. (bo wtedy powstała analizowana praca) Bosch skupił się na tym, co nam wydaje się czymś nowatorskim, a więc odkrywanie ludzkiej natury Chrystusa, a nie skupianie się jedynie na boskiej. Z tych to powodów po drugiej stronie umęczonego Zbawiciela, Hieronymus umieścił Jezusa jako... mało dziecko wspierające się na chodziku.
Jaka może być przyczyna takiego przedstawienia? Zastanowić się najpierw należy, jakie atrybuty posiada Dziecię. W lewej ręce (ilustracja poniżej) trzyma ono chodzik w kształcie stożka - jak dalej się przekonamy dość popularna wówczas forma balkoniku, zaś w prawej kręcący się pod wpływem wiatru lub dmuchnięć wiatraczek. Koniec średniowiecza obfitował w przedstawienia pierwszych lat Jezusa poczynając od tych, które zostały do dziś, jak przyszły Zbawiciel pomagający rodzicom lub kuzynom, czy też zgodnie z apokryfami uzdrawiający ptaszki i inne zwierzęta. Cel był prosty: pokazać odbiorcy stopniowe wkraczanie Chrystusa na ścieżkę najpierw wybitnego proroka, a potem poprzez śmierć i zmartwychwstanie realizację woli Boga. Takie ujęcie, że nauka Jezusa nie wywodzi się "ex nihilo" pozwalało na dość znaczne zainteresowanie się tym tematem.
Osobiście nie znam innego przedstawienia Chrystusa z balkonikiem niż to obok udostępnione. Ogólnie zaś tego rodzaju chodziki pojawiają się w sztuce rzadko i u Boscha tylko jeszcze jeden raz - w "Kuszeniu św. Antoniego". Tym samym więc stały się ciekawą pożywką dla interpretatorów - czy chodzi tylko o ludzką naturę Chrystusa, czy też coś więcej. Dominują odnośnie tego obrazu koncepcja, że przedstawione elementy mają charakter symboliczny, aczkolwiek w nawet bardziej opasłych "Słownikach symboli" nie da się znaleźć haseł poświęconych chodzikowi i wiatraczkowi. Stąd też można jedynie zakładać na podstawie związku między "awersem" a "rewersem" płótna, że w ten sposób Bosch pokazał początek i koniec ludzkich dziejów Chrystusa. Słowo "ludzkich" wydaje się więc tu kluczowe. Nie mamy do czynienia z Wcieleniem, mającym Boski charakter z racji nieobecności ziemskiego ojca, lecz już okresem po urodzinach, gdy dziecko uczy się stawiać pierwsze kroki. Stawia je więc w celu realizacji swojej misji, która zakończona zostanie o wiele skomplikowaną sceną niesienia Krzyża. Potem już bowiem, a więc po śmierci, Chrystus dysponował innym ciałem, podobnym do wcześniejszego, ale na tyle nietypowy, że nie rozpoznała go ani Maria Magdalena, ani uczniowie zdążający do Emaus.
Drugi ciekawy wątek to wybór motywów. Nie mamy tu bowiem do czynienia z kluczowymi momentami zdarzeń, ale ich następstwem (okres niemowlęctwa po urodzinach) i chwilą przed (niesienie Krzyża przed ukrzyżowaniem). Sama zaś kompozycja przedstawiająca pochyloną postać trzymającą skierowany ku prawej stronie kijaszek jest jakby preludium do pochylenia Chrystusa w przeddzień Paschy. Można więc założyć, że już na tym etapie młody Jezus wchodzi na ścieżkę, stawia pierwsze kroki, ku swej misji zbawienia.
O "Kuszeniu św. Antoniego" z lat 1505-1506 (Museu Nacional de Arte Antiga w Lizbonie) była już w tym blogu mowa, kiedy wspominałem o przedstawieniach nierządnic i kiły na przełomie średniowiecza i renesansu (link). Nie ma więc co się powtarzać, lecz warto tym razem zwrócić uwagę na prawe skrzydło tryptyku, a nie lewe, które było już analizowane. Uwagę zwraca postać w czerwonym stroju, która umieszczona została tuż przy krawędzi obrazu. Tym razem nie mamy do czynienia z dzieckiem, ale dorosłym, czy nawet starszym człowiekiem, chociaż twarz ma nieludzką - mi osobiście bardziej przypominającą ryjówkę... Nie jest to jedyny szczegół warty uwagi. Postać próbuje się podpierać na chodziku, ale słabo jej to wychodzi. Już prawie opuściła ramy obrazu, ale nie posuwa się dalej. Bliższe podejście do obrazu wyjaśnia tę sytuację - postać nie posiada rąk, zaś wzorem obecnych kreskówek ma cztery palce u nóg. Skąd pomysł na takie przedstawienia?
Większość chodzików na obrazach pochodzi z XV wieku, a wcześniej temat ten nie występuje. Jedna z koncepcji wiąże pojawienie się tego motywu z tzw. ideą epok ludzkości, z których do dziś w powszechnym języku zachował się jedynie "złoty wiek" (z pism Hezjoda). Analogiczne pomysły popularne były w XV w., gdy coraz powszechniej dostrzegane były zmiany w zachodzącym świecie i fakt, że rzeczywiście żyje się w czasach przełomu. W ten sposób chodzik stawałby się środkiem do pokazania, że pewne stare idee (związane z wiekowymi już ludźmi) odchodzą w niebyt, zaś dopiero raczkują nowe, które je zastąpią.
Taka koncepcja jednak nie bardzo pasuje do historii św. Antoniego. W przypadku tego obrazu kierować raczej należałoby się ku przyjęciu, że owe wszelkiego rodzaju bezecności przedstawione przez Boscha to przejaw marności świata, otaczającego świat zaczytanego w "Piśmie" świętego. Byłoby to zatem odwrócenie tradycyjnego pojmowania epok ludzkości zmierzających ku stopniowej degeneracji ku "chrześcijańskiej" wizji świata, a więc stopniowego realizowania Boskiego planu zbawienia. Okrążony przez grzechy św. Antoni jest więc wyrazicielem nowego pokolenia, zaś niemogący chodzić facet w chodziku krytyką istot, które nie poznały Boga.
Wiedeńskie muzeum i iberyjski ślad to dobre miejsca dla poszukiwania dalszych obrazów z chodzikami, tym razem już pozbawionych swojego religijnego czy moralnego znaczenia. W Wiedniu znajduje się chociażby przedstawione obok malowidło Juana Pantoyi de la Cruz, jednego z bardziej znanych malarzy hiszpańskich 2. poł. XVI w. Obraz pokazany obok powstał w 1607 r. i przedstawia dwuletniego wówczas Filipa IV w towarzystwie siostry, infantki Anny. Tym razem balkonik dla dziecka pełni już stricte utylitarną rolę. Konwencja przedstawiania władców czy następców tronu wymuszała umieszczenie ich w formie pionowej lub też w inny sposób, nadającym im splendor (np. jako jeźdźców). Przełom XVI i XVII w. to też bujny okres rozwoju portretu dziecięcego, który nie zawsze uwzględniał wyjątkowość dziecka jako istoty. Zwykle traktowany jako "mały dorosły" ukazywany był w zamówionych portretach podobnie, zaś wysoka ranga przedstawionej postaci powodowała, że artysta za nie mógł czuć się uprawniony do "kombinowania" z bardziej awangardowymi kompozycjami, jak te stosowane przy puttach czy innych aniołkach.
Wróćmy jednak do Iberii, bo to właśnie środowisko hiszpańskie ma bardzo wiele takich przedstawień dzieci. Standardowa dewiza Habsburgów, by wżeniać się we wszelkie możliwe rody europejskie i dość powszechne zawieranie przyszłych umów przedmałżeńskich, gdy dzieci ledwo co potrafiły chodzić, wymuszało tworzenie ich portretów. To bowiem portret był swoistą wizytówką danej osoby, która potem przekazywana była w darze zainteresowanemu władcy i na tej podstawie decydowano, czy małżeństwo może dojść do skutku. Habsburgowie, co prawda nie byli w tym pierwsi, ale ten pomysł rozwinęli na tyle, że gdy tylko dziecko miało kilka miesięcy już tworzono jego wizerunki. W ten sposób dzieci miały się oswajać z tym, że pewne inne dziecko, często mieszkające w odległym państwie, jest im przeznaczone i tworzyły się w ten sposób więzi, które mogły z czasem przerodzić się w miłość. A że nie zawsze tak było, to cóż - dobro dynastii stawiano na pierwszym miejscu. Dzieci na tym obrazie autorstwa Bartolome Gonzaleza y Serrano nie wyglądają na szczęśliwe... Ciekawe, czy rozumieją chociaż co je czeka.
Jak widać chodzik nie jest nowoczesnym wytworem, lecz pomysłem o wiele starszym. I to pomimo swej utylitarnej funkcji, bynajmniej nie ograniczającym się jedynie do wspierania niemowląt czy osób starszych. Nie po raz pierwszy natomiast sztuka zaskakuje nas, że nawet tak prozaiczny przedmiot mógł zyskać symboliczne znaczenie i pojawiać się nawet na przedstawieniach królewiąt, pomimo swojego niezbyt podniosłego wyglądu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz