środa, 7 grudnia 2011

Od kart do Maryi

Mój sublokator jest namiętnym graczem w karty. Na szczęście nie żadne formy hazardu, ale bodaj jedne z najbardziej wymagających intelektualnie gier, w jakie powszechnie zagrywają się ludzie naszych czasów - brydż (w końcu dyscyplina pokazowa na olimpiadzie w Salt Lake City) oraz "Magic the Gathering". Mi się to jednak na szczęście nie udzieliło, bo chyba mam zbyt małą wyobraźnię (lub rozumek, by liczyć te 52 wykładane karty albo licytować kontrakt, którego obawiam się, że mogę nie ugrać). Kiedyś jednak karty były jedną z podstawowych form rozrywki, a różnego rodzaju szulerskie zagrania pojawiały się na różnych dziełach sztuki. Wystarczy przywołać słynny obraz Georgesa de la Toura "Oszust z asem karo" (link), gdzie podająca karafkę odciąga uwagę od jednego z graczy, wyciągającego zza pleców wygrywającą kartę. Ale jest jeden obraz, którego nie da się tak łatwo określić, jako przedstawiającego tylko graczy czy po prostu będącego scenką z karczmy, gdzie alkohol towarzyszy zaciętej, nie zawsze uczciwej rozgrywce. Tą pracą jest świetne malowidło Lucasa van Leyden (osobiście bardziej przeze mnie podziwianego jako grafik) pt. "Gracze w karty" z lat 1508-1510, które oglądać możemy w waszyngtońskim National Gallery of Art.
Na pozór mamy do czynienia z czymś, co wygląda jak wczesna forma pokera. Ot, gra na wysokie stawki, złote monety jako żetony... Od razu widać, że nie każdy mógł sobie pozwolić na tę rozrywkę. Przyjrzyjmy się mu dokładniej, element po elemencie, by znaleźć drugie dno, jakie pragnął mu nadać artysta. Zacznijmy od tego, że na początku nie wyglądało tak jak obecnie, a jego wygląd jest wynikiem w dużym stopniu prac konserwacyjnych, jakie w 1954 r. wykonał Mario Modestini. Zniszczone były bowiem przede wszystkim takie fragmenty, jak poły szat czerwonego mężczyzny po prawej oraz obszerne rękawy uczestniczki rozgrywki, umieszczonej w centrum pola obrazowego. Także twarz stojącego za nią mężczyzny, którego ciemny kapelusz bardziej przypominać może wczesnorenesansowe aureole świętych, poddana była dogłębnej renowacji.
Wiemy już zatem, że obraz nie do końca wygląda tak jak powinien, ale co gorsza może się okazać, że nawet jego autorstwo czy datacja odbiegać mogą od zwyczajowo przyjętych. Styl ewidentnie przypomina Lucasa van Leyden i to z nim ta praca była już od samego początku jej badań wiązana. Stopniowo jednak przesuwano datę jej powstania najpierw na lata 20., potem połowę XVI w., by stwierdzić, że jej autorem jest prawdopodobnie jakiś naśladowca mistrza, działający w 2. połowie tego stulecia. Te tezy były na tel przekonujące, że w 1976 r. waszyngtońskie muzeum podjęło decyzję, by obraz określić jako stworzony przez naśladowcę Lucasa van Leyden. Ponieważ jednak Lucas wykonał wiele podobnych prac (inna wersja "Graczy w karty" z lat 20. znajduje się w madryckiej kolekcji Thyssen-Bornemisza, zaś wcześniejsze o parę lat malowidło w Wilton House) przypuszcza się, że ta wersja "Graczy w karty" także ma swój odpowiednik, który do dziś się nie zachował. Sama zaś kompozycja jest dość bliska "Grze w szachy", powstałej ok. 1508 r., wiszącej w berlińskiej Gemaldegalerie.
W obu wypadkach mamy natłok postaci w tle, które co prawda nie uczestniczą w rozgrywce bezpośrednio, ale oddziaływają na jej przebieg. W "Szachach..." choćby jeden mężczyzna, jak widać, próbuje powstrzymać kobietę przed ryzykownym zagraniem, sam zaś jest odchylany do tyłu, by jednak nie ingerował w grę. Notabene pozostawienie graczy samych sobie zapewne wpłynęłoby zdaniem postaci w samym centrum pola obrazowego pozytywnie na partię, skoro owe zagranie może znacznie polepszyć sytuację przegrywającego właśnie mężczyzny po lewej. A może po prostu kobieta szykuje się do zadania mata swojemu przeciwnikowi? Z tak ułożonej planszy, na której wydaje się że brakuje niektórych czarnych figur, ciężko coś więcej wywnioskować. W tej kwestii akurat Sofonisba Anguissola malując swoje siostry grające w szachy zadbała bardziej o realizm rozgrywki.
Wróćmy jednak do naszego pierwotnego malowidła. Widać bowiem między tymi dwiema pracami pewne cechy związane z ubiorem prezentowanych postaci. Zmiana w modzie jest właśnie tym, co kieruje niektórych badaczy ku tezie, że jest to późnoszesnastowieczna kopia pracy mistrza z Lejdy. Także troszkę karykaturalne rysy twarzy są zdaniem Filedta Koka przejawem nawiązywania do takiej maniery, która swoją szczególną popularność zyskała pod koniec tego stulecia. Chociaż ja akurat mam wątpliwości, co do tej tezy, bo wystarczy spojrzeć na prace Quentina Matsysa starszego czy inne dzieła Lucasa van Leyden, by stwierdzić, że nietypowe grymasy często towarzyszą przedstawianym przez nich istotom.
Co więc możemy powiedzieć o zajmującym nas malowidle? Spróbujmy zatem skupić się na grze. Niektórzy badacze uważają, że mamy do czynienia z grą o nazwie "primero", pochodzącą z terenu Półwyspu Apenińskiego, która zyskała popularność właśnie w szesnastym stuleciu. Przyjrzyjmy się dłoniom postaci. Każda z nich odnosi się do postawionych na stole monet, co bliskie jest w pewnym stopniu współczesnemu pokerowi. To do tej gry najbardziej zbliżone jest "primero" - tu także blefowanie mogło warunkować skuteczne zakończenie rozgrywki. Jak więc w to pograć? Bierzemy talię kart i wyrzucamy wszystkie ósemki, dziewiątki i dziesiątki. Karty od 2 do 5 liczone są jako sumy dziesiątki i podanej na karcie liczby. Asy dają szesnaście punktów, zaś 6 i 7 mnoży się razy 3 otrzymując odpowiednio 18 i 21 punktów. Wszystkie figury to dziesięć punktów. Analogicznie jak w pokerze są trzy opcje: można obstawić określoną kwotę, podbić licytację i spasować. Ponieważ każdy gracz dostaje cztery karty, najlepiej trafić wszystkie siódemki, ale w tej grze nie chodzi tylko o zdobycie największej liczby punktów. Można bowiem chorusem pokonać fluxusa i supremusa, jakkolwiek brzmi to dość zabawnie...
Gracz może zatem otrzymać kilka kart tego samego koloru. Jeśli tak jest, to sumuje ich punkty i otrzymana liczba punktów daje mu tzw. numerus. Jeśli wszystkie karty w ręce są tego samego koloru, to posiada fluxus, co jest dość rzadkie i daje duże szanse na zwycięstwo. Może też otrzymać cztery karty różnych kolorów i także wtedy sumuje ich punkty (zwiemy to primero). Primero, jako że statystycznie rzadsze, pokonuje numerus, ale jest słabsze od pozostałych konfiguracji. Kolejną formą rozdania jest supremus, a więc 55 punktów w jednym kolorze. Jest to jedyna forma numerus, która przebija primero, a że składa się z szóstki, siódemki i asa, to jest w stanie dość często się pojawić. Wreszcie dochodzimy do fluxusu, który przebija supremusa, zaś samo przegrywa z chorusem. Chorus bowiem to cztery karty o tej samej wartości, ale oczywiście różnych kolorów. Jak widać w rozgrywce można zatem zostać zwycięzcą mając mniej punktów niż przeciwnik, ale za to mając sprzyjający układ. Oczywiście nikt nie widzi kart innych graczy i stąd konieczność blefowania.
Kiedy już znamy reguły gry, to nagle okazuje się, że autor pracy nie dał nam wszystkich wskazówek odnośnie tej rozgrywki. Primero ewoluowało (jak i inne ówczesne gry karciane) i pojawiło się w kilku odmianach, np. angielskiej. W Niderlandach popularna z czasem stała się odmiana "pair et sequence" i być może tej formie rozgrywki oddają się z lubością przedstawieni bogacze. Czy coś w takim razie o nich wiemy? Jeśli porównać obydwa prezentowane w tym poście obrazy, to widać, że na tym nawiązującym do Lucasa van Leyden pojawia się tło - jak zwykle na terenie Prowincji symboliczne. Niderlandy słynęły wówczas nie tylko jako "jaskinia hazardu", ale też jako miejsce, gdzie publikowane prace na temat tego rodzaju rozgrywek. Potępiano je nie tylko na łonie Kościoła, ale także czynili to humaniści z autorem bestsellerów tamtych czasów - Erazmem z Rotterdamu na czele. Drugi plan rzuca zatem światło na cel tej pracy - malarską wypowiedź na temat grzeszności tego rodzaju rozgrywek.
Wazon w lewym górnym rogu obrazu wypełniony jest konwaliami, a więc kwiatem, który kilka dziesięcioleci przed powstaniem analizowanej pracy pojawił się na jednym z najważniejszych dzieł sztuki niderlandzkiej - w "Ołtarzu Gandawskim".
Madonna z tego ukończonego w 1432 r. arcydzieła (znajdującego się w katedrze św. Bawona) ma koronę udekorowaną różami, liliami, orlikami i konwaliami. Wynika to w pewnej mierze z tekstu "Pieśni nad Pieśniami", gdzie oblubienica mówi o sobie "jam narcyz Saronu, lilia dolin" (PnP 2,1). Tym oto sposobem konwalia, o której mówiono właśnie "lilia dolin" (lilia nizinna) stała się symbolem maryjnej niewinności i czystości. W 1. poł. XV w. ukazał ten sposób ów kwiat nie tylko Jan van Eyck, ale także anonimowy mistrz, któremu zawdzięczamy wykonanie ok. 1410 r. ołtarza we Frankfurcie zawierającego rajskie sceny. Z drugiej strony kwiat ten symbolizował też pomyślność i młodość, a zwłaszcza to pierwsze może się przydać przedstawionym postaciom w trakcie rozgrywki. Interpretacja, że na pierwszym planie mamy grzeszną rozgrywkę opartą na przypadku i kłamstwie (a przynajmniej pośrednim wprowadzaniu pozostałych graczy w błąd), zaś w tle symbole czystości i prawości, od których postaci się odwracają, wydaje się być kuszącą koncepcją. Ale nie jedyną...
Zwróćmy się więc na koniec znów do van Eycka i innej jego pracy - "Św. Hieronima".
Jeśli porównamy to malowidło wykonane olejem na dębowej desce, które oglądać można w Instytucie Sztuki w Detroit (1442 r.) z pracą naśladowcy Lucasa van Leyden, to zauważymy jeden element wspólny - szklaną karafkę stojącą w tle, obok niej ceramiczne naczynie i jabłko. Badacze spierają się, jaki może być sens tych naczyń. Z jednej strony sugeruje się rozwiązania związane ze średniowieczną medycyną czy nawiązania do religii, ale nie ulega wątpliwości, że podobnych prac znajdziemy w malarstwie niderlandzkim więcej. Wystarczy tylko przywołać inny wyjątkowy obraz powstały w tym samym mniej więcej czasie, co "Św. Hieronim" czyli "Tryptyk Zwiastowania" Rogiera van der Weyden, którego partia centralna znajduje się w Luwrze (link). Co prawda pokój Maryi ozdabia wyłącznie karafka i jabłko (nie ma ceramicznego naczynia), ale widać, że jakieś w tym czasie enigmatyczne znaczenie przypisywano tej kombinacji martwej natury. Jedno z zaproponowanych rozwiązań to stwierdzenie, że także karafka jest symbolem czystości i niewinności, ale przyznam się szczerze, że nie znalazłem tekstu literackiego, gdzie byłoby to expressis verbis wyrażone. Jeśli przyjrzymy się "Ołtarzowi Gandawskiemu" od strony zamkniętych skrzydeł, to znajdziemy np. szklane naczynie, przez które przebija się światło w trakcie Zwiastowania. To właśnie te sceny najczęściej mają podobnego rodzaju wyposażenie domowe jak karafy, co sugeruje, że być może mistyka światła i jego znaczenie religijne ma w tych pracach znaczenie. Może to więc być nawiązanie do "Apokalipsy św. Jana" albo co równie prawdopodobne odniesienie do traktatów alchemicznych. Nie daje to jednak żadnej podpowiedzi odnośnie pracy związanej z osobą Lucasa van Leyden.
Na pozór prosta gra w karty ma w sobie wiele zagadek. Ta pierwsza, stricte wizualna, to brak żadnej podpowiedzi, dlaczego artysta zastosował tak nietypowy kadraż, podczas gdy zwykle przedstawienia gier planszowych czy kart w tym okresie nie dbały o drugi plan, zagęszczając jak najbardziej postaci towarzyszące grającym. Odpowiedź musi się kryć zatem w tym, co dopełnia obraz, odniesieniach do pewnych oczywistych w XVI w. elementów kultury wizualnej, które w chwili obecnej nie dają się do końca rekonstruować. Chociaż to sięgnięcie do symboliki maryjnej może poprowadzić nas ku pewnej interpretacji, która jeśli nie przyświecała Lucasowi, to wpłynęła zapewne na Jana van Eycka, który podobne szklane naczynia zamieścił oprócz wspomniach prac także w "Madonnie" z Lukki i przypisywanej mu "Madonnie z czytającym Dzieciątkiem", znajdującej się w Melbourne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz