Miałem dzisiaj wieczorem, posługując się całkiem “zjadliwym” wermutem, zacząć skrobać zaczątki jednego z podrozdziałów mojej pracy doktorskiej. Zupełnym jednak przypadkiem wpadło mi w łapki kilka fotek dzieł Julii Olegownej Bekowej, rosyjskiej artystki działającej w Sankt Petersburgu i obecnie tam wykładającej na Instytucie I.E. Riepina (kontynuującym tradycję dawnej piotrogrodzkiej Akademii Sztuk Pięknych, założonej w 1757 r.). Jak widać więc niezgodnie ze swoim zwyczajem, tym razem to “przyjemne” wygrało z “pożytecznym”, skoro późny wieczór spędzam by zaprezentować Czytelnikom tę artystkę. Co więcej, przypuszczam, że niektórzy już ją znają, bo należy do najbardziej znanych współczesnych malarek rosyjskich i wraz z równie popularną Anną Berkoz należą do tych, które lubują się w nowoczesnym wykorzystaniu dzieł starych mistrzów. Warto więc zacząć od obrazu, który świetnie pasuje do trwającego obecnie Wielkiego Postu.
Julia dość często przedstawia siebie na własnych obrazach, co w przypadku kobiet nie jest czymś szczególnie wyjątkowym (vide: Cindy Sherman, Orlan czy wspomniana Anna Berkoz). W przypadku Julii Olgewnej Bekowej (głupio zapominać o nazwisku patronimicznym – otczestwie, skoro sam je posiadam) mamy jednak do czynienia ze specyficzną ewolucją. Młoda malarka na początku ukazywała siebie jako długowłosą blondynkę, by z czasem (niestety kobiety też się starzeją, chociaż zwykle im o tym nie mówimy) być krótko ściętą brunetką. Na tym obrazie z 1997 r. znajdującym się w prywatnej kolekcji o wiele mówiącym tytule Bekowa wciela się w Marią Magdalenę zdążającą do Grobu Pańskiego (“Poranek Zmartwychwstania. Maria Magdalena”).
Pod względem ikonograficznym dziewczyna zdaje się odpowiadać popularnemu motywowi kobiet, które przyszły do miejsca pochówku, by natknąć się na odsunięty kamień i anioła. Specyficzny gest trzymania mirry sugeruje, że ta w pewien sposób anielska, istniejąca jakby w innej rzeczywistości postać za chwilę pomyli Zbawiciela z ogrodnikiem. Jednak uwagę zwracać powinny przede wszystkim dłonie – dość nietypowe, kościste, zupełnie niepasujące do “lekkiego” wizerunku błogosławionej. Wciąż widać, że jest ona zanurzona w pół-śnie, nie pojmuje tego, co będzie mogła dostrzec – jest w melancholii wywołanej śmiercią podziwianego przez siebie mężczyzny. W sumie jedynym elementem poza konwencją, który pozwala ewokować przypisanie tej niestandardowej postaci roli Marii Magdaleny jest motyl trzepoczący skrzydełkami przy jej prawym ramieniu. Ten symbol unoszącej się duszy, transformacji, przemiany był przede wszystkim popularny w okresie neoklasycyzmu i romantyzmu, gdzie powszechnie przypisywano Psyche (personifikacji duszy) motyle skrzydełka. Skupmy się więc na tym elemencie, by zrozumieć znaczenie tego dzieła.
Motyl to jak wiadomo po grecku “psyche”, co w oczywisty sposób łączy go z tą mitologiczną postacią. Jego przemiana, składająca się z różnych stadiów: poczwarki, kokonu, gąsienicy, wreszcie dojrzałego imago powiązana została już w starożytności z ideą duszy, która też wędrować miała ku doskonałości. Jak słusznie stwierdziła swojego czasu Dorothea Forstner, autorka jednej z najlepszych jak dotąd książek na temat ikonografii chrześcijańskiej: “w ten sposób motyl ze swojego stanu przejściowego osnutego ciemnością, przedostaje się, jako poszukujący światła, w jasny jego krąg i staje się jakby jego cząstką”. Co ciekawe, Ojcowie Kościoła nie bardzo byli w stanie nazwać to zwierzątko, chociaż bez większych problemów powiązali je ze Zmartwychwstaniem. Św. Ambroży pisał np. “Co powiadacie wy, którzy nie dajecie wiary Pawłowi, jeśli chodzi o tę przemianę, jaka dokonuje się podczas zmartwychwstania, gdy widzicie, że wiele stworzeń powietrznych zmienia swoją postać? Co też mówi się o tym rogatym robaku indyjskim (sic! – św. Ambrożemu chodziło o jedwabnika?), który najpierw zamienia się w gąsienicę, a potem staje się poczwarką; nie pozostaje jednak w tej postaci, lecz otrzymuje skrzydła w kształcie dużych szerokich liści”.
Jak jednak na współczesną artystkę przystało, Julia tworzy nie tylko prace “religijne”, chociaż akurat wizerunkowi Marii Magdaleny bliżej do nazwania tego dzieła martwą naturą. Pewna zhierarchizowana, oszczędna, wręcz klasyczna kompozycja jest swoistym wyróżnikiem prawie całego środowiska petersburskiego nawiązującego do prac, które oglądać można w pobliskim Ermitażu. Swojego czasu nawet Tatyana Cohen próbując w dużym uproszczeniu określić współczesne środowisko artystyczne w położonym nad Newą mieście stwierdziła nawet, że posiadają “techniczny geniusz z siłą kultury i osobowości, by tworzyć pełne wyrazu prace artystyczne”. Reklama reklamą i nie do końca można się z tym zgodzić, ale rzeczywiście pewna grupa artystów ma w sobie specyficzny zmysł, pozwalający im kreatywnie przetworzyć konwencje autorów dzieł z minionych stuleci, a nawet dziesięcioleci. Śmiem twierdzić, że Julia Bekowa mieści się w tym gronie – podobnie jak Anna Berkoz i (w mojej ocenie najbardziej fenomenalna z całej trójki kobiet) Aleksandra Niedzweckaja. Niestety olejnego malowidła tej urodzonej w 1981 r. artystki pt. “Margaret – Noc Walpurgii” znajdującego się w zbiorach petersburskiej Fundacji Akademii Sztuk nie jestem w stanie tu pokazać, bo realizm tego przedstawienia kąpiących się nimf bliski jest już mocniejszej erotyce (chętni jednak mogą rzucić okiem tutaj: link).
Umieszczone powyżej malowidło “Macierzyństwo” Julii Bekowej pokazuje, że potrafi ona nawiązywać także do nowszych prac. Oprócz obrazów oczywiście odnoszących się do czasów minionych jak “Portret z Madonną Cranacha”, gdzie Julia z turbanem na głowie w typie niderlandzkich kobiet stoi na tle ściany, gdzie umieszczono wydrukowaną na papierze A-4 kolorową kopię tego znanego dzieła niemieckiego mistrza (link), dostrzec możemy też prace korzystające z konwencji nowszego okresu. Dzieciątko co prawda trzymane jest na kolankach niczym mały Jezus przez Maryję, ale już tło i strój bliższe są malarstwu socrealistycznemu. To właśnie ta epoka, zwykle postrzegana jako zabijająca w artystach indywidualność i szeroko pojętą “awangardowość”, spowodowała, że w Rosji i dawnych krajach ZSRR zachowała się moda do korzystania z tradycji artystycznej i ukazywania jej pojemności. Tak też czyni E. Bekowa łącząc dwa tematy. Jeden jest oczywisty – tym razem ciemnowłosa Julia daje dziecku dużą wolność, trzymając je w sposób nijak je ograniczający, co ewidentnie wiąże malowidło z rosyjskimi (i nie tylko) ikonami. Dziecię błogosławi widza, ale Maryja-Julia nie patrzy już także na odbiorcę, lecz czule zajmuje się dzieckiem. Zaś samo zachowanie chłopca jakby wędrującego po białej szacie położonej na kolanach matki sugeruje jego dalsze losy. Drugi zaś element to owa socrealistyczna, oszczędna konwencja malarska. Nie mamy do czynienia z żadnym elementem sugerującym “prawie” boskość Maryi – jej wybór jako tej, która da światu nową nadzieję na zbawienie. Elementem takim mogłoby być jabłko, powszechnie od renesansu utożsamiane z owocem, przez który doszło do wypędzenia z raju pierwszych rodziców. A może światło, które jak w niderlandzkich martwych naturach pada z jednego rogu obrazu stanowiąc oczywisty kontrast między życiem doczesnym a wiecznym? Wreszcie kotara lub kurtyna, która także na XVII-wiecznych obrazach pojawia się dość często jako komponent przestrzeni, w której przebywa Święta Rodzina (najsłynniejszym przykładem jest obraz Rembrandta z 1646 r.).
Czy jednak to wystarcza, by “Macierzyństwo” z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością powiązać z tematyką religijną? Julia żartuje sobie zatem z widza, mogąc w każdej chwili podnieść, że przecież to tylko malowidło miłości matki do dziecka, a to jedynie odbiorca projektuje sobie dodatkowe znaczenia. Podobnie jak w przypadku tej pracy pod równie “laickim” tytułem “Matka z dzieckiem. Cisza”. Sama konwencja obrazu w formie koła to bezpośrednie odniesienie się do koncepcji tonda, w których umieszczano wiele religijnych przedstawień, zwłaszcza Maryi z małym Jezusem (czasami pojawiał się też Jan Chrzciciel, a jeszcze rzadziej dodatkowi święci). Jednakże odbiorca pracy J. Bekowej nie ma tutaj żadnej podpowiedzi, że widzi scenę z “Nowego Testamentu” poza specyficzną szatą matki oraz gestem pobożności i skromności (przyciskanie ręką fałdek stroju na swej piersi). Tło zaś ewidentnie nawiązuje do krajobrazów włoskich z dzieł powstałych w 2. poł. XV w. i na początku XVI w. Podobnie jak nagie stopy kobiety, mało “reaktywna” poza dziecka… No bo w końcu kto widział na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia kobietę w takim ubraniu z półnagim dzieckiem siedzącą gdzieś z dala od jakichkolwiek zabudowań czy choćby kabli energetycznych? Jak na dobrze wykształconą artystkę przystało Julia daje widzowi wiele możliwości do intelektualnej “podróży” po malowidle, ale też kieruje go ku konkretnym odpowiedziom.
OK, tyle już powiedziałem na temat Julii, że pewnie niejeden Czytelnik pomyśli, że jestem mocno zauroczony tym co tworzy. Może i tak, ale przynajmniej obiektywny jestem w tej kwestii, że niezbyt sama autorka jest w moim typie. Bo to zdaję się siebie przedstawiła w dwóch malowidłach jako biblijna “Ewa”, z czego na jednym (bardziej znanym) wyglądała jakby miała problemy z anoreksją (link). Na szczęście na przedstawionej obok pracy z 1997 r. o tym samym tytule jest już lepiej, chociaż akurat fałdki skóry trochę za bardzo przypominają akty Cezanne’a czy Courbeta. A i brunetki nie bardzo podpadają na “mój typ” – o wiele bardziej wolę blondynki, a zwłaszcza rude ;) Cóż, na nieszczęście dla Julii, Anna Berkoz bardziej mi się podoba, chociaż obie trochę przerastają mnie wiekiem (Julia Bekowa – ur. 1964 r., Anna Berkoz – ur. 1974 r.). Chociaż ponoć kobietom się wieku nie wypomina, nawet jeśli nawiązują do odległej przeszłości…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz