Parę miesięcy temu (bodajże w styczniu) byłem na wykładzie, na którym prelegent (notabene szanowany powszechnie doktor historii sztuki wykładający w USA) zachwalał swoją najnowszą książkę, w której jeden rozdział poświęcił opisowi dzieł pewnej brazylijskiej malarki.... która nigdy nie istniała. Ten standardowy chwyt literacki pozwala obecnie pokazywać, jak łatwo tworzy się ideologię wokół artysty, jak szybko można wrzucić go w nurt zmieniających się niezmiennie i samo definiujących kierunków. Analogicznie zrobili już kiedyś Witalij Komar i Aleksander Melamid, bodajże najbardziej znani malarze późnego radzieckiego socrealizmu. A właściwie raczej artyści awangardowi, którzy z soc-realu zrobili coś na kształt kultury masowej i nabijali się z niej niczym amerykańscy pop-artyści. W 1973 r. wydali bowiem w miarę krótką powieść „A. Zjablow” o rosyjskim XVIII-wiecznym chłopie pańszczyźnianym, który miał odkryć sztukę abstrakcyjną, a tym samym wystąpić przeciwko carskiemu klasycyzmowi. Zainspirowany więc tymi pomysłami, i ja też z okazji Prima Aprilisu stworzę swój kierunek artystyczny. A objawia się on w graffiti...
I to nie byle jakim graffiti, lecz w konkretnych temacie, który upodobali sobie współcześni, nieznani z imienia, tajemniczy artyści. Pewna międzynarodowa grupa, która w ramach słynnego rocznika na temat sztuki współczesnej „KIOSK” opublikowała w trzecim numerze (z 2009 r. poświęconemu aktywizmowi) szalenie przydługawy manifest o tym, że sztuka obecnie to nieprzeciętna „komercha”, a prawdziwe dzieła artystyczne dostępne są tam, gdzie by się ich nikt nie spodziewał – czyli nie na Youtube. Odwołali się też do dość nihilistyczno-socjalistycznego podejścia Banksy'ego, który ponoć miał kiedyś powiedzieć, że „tworzenie graffiti to najuczciwsza forma bycia artystą. Nie potrzeba pieniędzy do jej czynienia, ani wykształcenia by ją zrozumieć, ani nawet opłaty za wstęp”. Skąd jednak pomysł na chmury?
Rozwiązanie z łatwością odnaleźć można w starszych pomysłach, jak przedstawione obok graffiti z Riva degli Schiavoni w Wenecji. Chroniący swoją prywatność artysta przed zakusami historyków sztuki, galerzystów i pewnie lokalnych karabinierów przedstawił tutaj chmury jako przyjemne, ale i zaskoczone zwierzątko. Biało-niebieski skunks jest zatem symbolem czystości, pragnienia, by świat był lepszy i by każdy znalazł w nim swoje miejsce. W rzeczywistości jest jednak inaczej – natura zwierzęcia wręcz wymusza na nim, by stał się chmurą; by w obręb swojego jestestwa wprowadził ptaki, zatracając własną tożsamość. Artysta zdaje się zatem być przekonanym, że spontaniczność, żywiołowość czy jakakolwiek naturalność jest oczywiście niezgodna z zasadami współczesnego świata.
By jednak odkryć naturę cumulonimbunizmu, bo tak nazwała się ta międzynarodowa grupa artystyczna, sięgnąć musimy po mury i ściany angielskich kamienic. To tam bowiem powstało jedno z kluczowych dzieł tego stylu znane już w publikacjach naukowych pod niezwykle kreatywnym tytułem jako „Cień kobiety z parasolem niezwolnie zbliżający się do przybitego mężczyzny spoglądającego na swoje krocze, którego głowa i szyja zasypane zostają śniegiem opadającym z białej chmury”. To tu bowiem autor graffiti dotarł do sedna problemu, ograniczając kolorystykę do minimum, operując tylko dwoma barwami, uwypuklającymi tym samym znaczenie chmury. Wizualnie bowiem zostaje ona zmultiplikowana – powtórzona przez jej funkcjonalne i kolorystyczne przeciwieństwo, jakim jest rozłożony parasol. Kobieta (a być może długowłosy fan muzyki metalowej) podchodzi do zasmuconej pierwszoplanowej postaci, pokazując racjonalne rozwiązanie sytuacji.
Rozwiązanie jest jednak na tyle proste, że zafrasowany młodzieniec zdaje się go nie dostrzegać. Patrzy w dół ku swojemu wyimaginowanemu cieniowi (jakim w rzeczywistości jest on sam), zamiast spoglądać w górę i poznać naturę swojego stanu. Niczym bohaterowie opowieści o jaskini Platona nie może poznać ideału, istoty problemu, wreszcie jego relacja w stosunku do drugiej osoby jest całkowicie pasywna. Ręce schowane w kieszeniach są więc znakiem upadku, stanu zawieszenia bez możliwości zmiany swojego życia, bez określenia początku i punktu dojścia – wreszcie jest to wyraźne ukazanie końca marzeń i ludzkich pragnień.
Oczywiście nie zawsze dzieła cumulonimbunizmu są tak dobrej jakości i podejmują tak ważkie tematy. Przykładem niech będzie ta praca, która zahacz już raczej o postfiguratywny minimalizm, wręcz w pewnej mierze sztukę konceptualną. Niczym w pracach Barnetta Newmana czerń staje się absolutem, a płaszczyzna kolejną formą emanacji świata zredukowanego do swoistej autodefinicji. Cztery prawie identyczne chmury z czterema prawie identycznie nakreślonymi opadami deszczu. Wydawać, by się mogło, że temat błahy, choć też nie sposób nie zauważyć, że technicznie słabsza jest ta praca niż dwa poprzednie dzieła.
A jednak ma w sobie pewien magnetyzm wywołany symbolicznym odwróceniem prawideł natury – ciemne niebo, na którym to biel wyznacza kontury. Zwykle w przypadku cumulonimbusów jest odwrotnie – to one są czernią stopniowo zaciemniają błękitne niebo, zwiastując burze i opady. W tym wypadku chmury są jakby swoją własną metaforą realizującą się poprzez swoje „signifie”. Po kształcie bowiem nie są to chmury burzowe, lecz jedne z wielu niewielkich obłoczków zasnuwających nieboskłon w upalne dni lata. To jednak ich powtórzenie, rytmika (przypominająca wojskowy porządek) tworzy wrażenie łagodnego z jednej strony, ale przemyślanego z drugiej natarcia. Agresji kierowanej ku widzowi, który włączony zostaje w enigmatyczną grę o jego uwagę. Z trudem bowiem od tego dzieła można odwrócić wzrok, a raczej odbiorca mniej lub bardziej świadomie zaczyna porównywać ze sobą chmury szukając szczegółów pozwalających na budowę systemu odniesienia. Tego jednak artysta celowo nie przedstawił.
Cumulonimbunizm to jeden z najciekawszych ruchów współczesnej sztuki, skłaniający się zarazem ku figuracji, ale też czerpiący pełnymi garściami z dorobku awangardy abstrakcyjnej. W jakim kierunku wywędruje, tego nie sposób przewidzieć. Większość bowiem dzieł powstała dopiero w przeciągu ostatnich kilkudziesięciu miesięcy, choć fakt, że znajdujemy je po obu stronach Atlantyku sugeruje, że społeczność ta ma w sobie jeszcze wiele impulsów, by tworzyć kreatywne graffiti. I tego pozostaje im życzyć z całego serca!
PS. Jeśli kogoś rozbawił ten post z okazji Prima Aprilisu, to fajnie. Niestety ta grupa artystyczna nie istnieje ;-( W „KIOSKU” w 2009 r. odnośnie miast nie opublikowano manifestu, ale m.in. ciekawy artykuł Silvii Gullino o współczesnej sztuce miejskiej Neapolu. Cytat Banksy'ego jest prawdziwy, podobnie jak info o Komarze i Melamidzie oraz miejsce znajdowania się pierwszego graffiti. Co do reszty, to pozwoliłem sobie puścić wodze fantazji ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz