Pewnie wszyscy Czytelnicy znają dzieła sztuki, które w jakiś sposób potrafią nimi wstrząsnąć. Niby wiemy, że mamy do czynienia z obrazem, rzeźbą czy architekturą (tych, którzy potrafią się fascynować tą ostatnią dziedziną do końca nie rozumiem...), a jednak ma się wrażenie obcowania z czymś innym niż tylko ochlapana farbą deska czy płótno. I chociaż to powszechne dla naszej kultury, że implikujemy pewnym przedmiotom nieożywionym jakieś dodatkowe, nadzwyczajne możliwości (w 1989 r. w przypadku dzieł sztuki opisał to David Freedberg w książce "Potęga wizerunków"), to jednak łapiemy się niekiedy na tym, że daliśmy się temu poddać. I kiedy pytamy takiego człowieka, dlaczego w ten sposób odbiera dane dzieło sztuki czy nawet inny przedmiot, dostajemy często pokrętną odpowiedź, że jest w tym jakaś "prawda", która do niego przemawia. Jedną z takich prac, która przemawia do mnie jest "Apoteoza wojny" Wasilija Wierieszcziagina z 1871 r.
W sumie wkleiłem obrazek i właściwie mógłbym na tym tego posta skończyć, bo przecież każdy Czytelnik domyśli się, co mnie tak w tym obrazie porusza. Sterta czaszek ukazujących brutalność wojny, sępy, które niczym targające ludźmi demony czekają aż my sami zgotujemy sobie tragiczny los, wreszcie pustki świata pozbawionego jakichkolwiek pozytywnych aspektów życia. No i oczywiście enigmatyczność - ten stos ludzkich istnień przypominający trochę ossuaria (czyli kaplice czaszek, jak chociażby najbardziej znana w Polsce w Czermnej pod Kudową) ktoś musiał ułożyć. Tylko kto? Czyżby ostatni człowiek, w którym zachowały się jeszcze jakieś resztki ludzkiej godności i postanowił w ten prosty, ale sugestywny sposób, upamiętnił krwawy kataklizm. Wreszcie ostatni problem, którego artysta nie pozwala nam rozwiązać - dlaczego mamy przed sobą tylko czaszki, a nie pozostałe kości. Gdzie piszczele, żebra, czemu kości pozbawione są nawet najmniejszych skrawków mięsa. Pierwsze rozwiązanie tego zagadnienia okazuje się szalenie bolesne dla odbiorcy - to nie cmentarzysko, lecz stos trofeów jakiegoś barbarzyńskiego łowcy. Człowieka, która zaprzeczając swojemu człowieczeństwu, stał się siłą zniszczenia i śmierci niczym apokaliptyczny jeździec. Dopracował do granic umiejętność zabijania swoich pobratymców, w pewien sposób wyewoluował, ale nie w kierunku, w jakim chcielibyśmy by rozwijała się rasa ludzka. Poprzez wyzbycie się moralności stał się nadczłowiekiem, ukoronował ewolucję wykorzystania narzędzi przez homo sapiens. Zaczęło się od próby polowania na zwierzaki, najpierw małe, potem dużo większe, a skończyło na masakrze i zniszczeniu naszego świata. Tytuł więc, jaki nadał pracy Wierieszczagin jest więc niejako ironią - "Apoteoza wojny" pokazuje nam, jaka może być wojna idealna, w której przeciwnik nie ma szans. I akurat dzieło to powstało w tym samym roku, w którym dzięki zwycięstwu nad Francją scalone zostały liczne państewka niemieckie w sterowaną przez Prusy II Rzeszę.
XIX-wieczny rosyjski artysta, wybitny batalista (jeśli nie najlepszy w dziejach tego gatunku malarskiego), jedyny znany za granicami Imperium, którego wystawy w Paryżu, Londynie, Wiedniu, Berlinie czy Budapeszcie cieszyły się często znaczną popularnością, pod koniec lat 60. przeżył prawdziwy przełom. Zobaczył wojnę, w której jedna ze stron nie miała większych szans na zwycięstwo, on zaś miał ukazywać potęgę ducha i męstwo tych, którzy ostatecznie zwyciężyli. Sama zaś Rosja po klęsce w wojnie krymskiej potrzebowała sztuki, pokazującej jej siłę militarną. W ten sposób wykształcony w Petersburgu i Paryżu malarz znalazł się wraz z wojskami Konstantina Pietrowicza von Kaufmana w centralnej Azji. Adiutant-generał znany w Polsce z tego, że działał podczas wywłaszczania polskich i litewskich szlachciców za udział w powstaniu styczniowym był też jednym z najbliższych współpracowników Dymitra Miliutina. To dzięki nim doszło do reorganizacji rosyjskiej armii. Wreszcie wprowadzono coś tak "nowatorskiego" (dopiero w 1874 r.!) jak koszary zamiast rozlokowywania wojsk w prymitywnych ziemiankach czy drewnianych budynkach na Syberii. Jednak to rozpoczęta w 1867 r. kampania w Turkiestanie spowodowała, że Wierieszczain zmienił swój punkt widzenia odnośnie wojny.
Analizując sztukę od końca XVIII w. można wręcz stwierdzić, że istnieje niepisana reguła, że każda wojna powinna mieć swojego artystę. David i jemu współcześni ukazywali dokonania Napoleona i można wręcz z tych ponad 70 płócien dotyczących walk w Egipcie odnieść wrażenie, że kampania francuska zakończyła się pełnym powodzeniem. Podobnie uczynili artyści w latach 30. XIX w., gdy Francja postanowiła podbić Algierię. Nie dziwi więc, dlaczego Wierieszcziagin, wykształcony w aterier J.-L. Gerome'a, a więc mający w jednym palcu umiejętność malowania scen batalistycznych i orientalnych wykorzystany został przez Kaufmana w celach propagandowychh. Ukazana obok ilustracja z "Niwy" z 1868 r., przedstawia walki w trakcie obrony oblężonej Samarkandy. Takich właśnie prac oczekiwano od artysty, który na poczatku swej dorosłej kariery porzucił na złość rodzicom plany zostania marynarzem na rzecz petersburskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Jak sam mówił o swojej podróży na daleki (jak dla Rosjan) Wschód: "Chciałem poznać prawdziwą, wojnę, o której tyle czytałem i słyszałem, i która była moim sąsiadem na Kaukazie". No i w ten sposób Wasilij poznał wojnę, zaś gdy dotarł do ogarniętego wciąż pożogą wojenną Taszkientu ujął go widok ludzi uzależnionych od opium, brudnych błotnistych uliczek, żebraków i wykorzystywanych seksualnie młodych chłopców (tzw. bacha lub bacha bazi). Jednakże młody Wasilij nie był tylko artystą, lecz działał też jak na wojaka przystało. Po oblężeniu Samarkandy nawet skrytykował Kaufmana przed innymi dowódcami za nieodpowiednie przygotowanie twierdzy do oblężenia. Zaś za swoją dzielność otrzymał Krzyż św. Jerzego, najwyższe odznaczenie w imperialnej Rosji za odwagę w armii. Wojna w Turkiestanie silnie wryła się w jego psychikę. Trudno więc nie rozumieć Wierieszciagina, który swoją "Apoteozą wojny" wpisał się w długą tradycję podobnej sztuki (jak chociażby cykle F. Goyi czy J. Callota).
Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie odniósł tego do sytuacji obecnej. Alegoria przez długi czas była powszechnie akceptowaną formą sprzeciwu wobec tego, co przemożne, w pewien sposób opresyjne. Czasami też łatwiej powiedzieć coś nie bezpośrednio, lecz poprzez analogię, podobieństwo, niejako symbolicznie. Tak przecież wyglądają przypowieści w Ewangeliach, kolejne strofy tekstów poetyckich... Alegoria jest zatem w pewien sposób osobista, ale ukazana w taki sposób, by odbiorca mógł zrozumieć uczucia ją wyrażającego. Wierieszcziagin nie mógł pokazać prawdy, więc stworzył symbol wszystkich wojen - zniszczenie, śmierć, nieludzkość konfliktu. Dlatego dziwi mnie osobiście nagonka na tych, którzy tę prawdę mówią, czyniąc co w ich mocy, by pokazać same fakty, gdy są one przemilczane przez światowe media. Tak, oczywiście piję do WikiLeaks i aresztowania Juliena Assange'a. Kiedy parę dni temu otworzyłem "Newsweeka i trafiłem na otwierający numer artykuł redaktora naczelnego, ogarnął mnie lęk przed autocenzurą dziennikarzy. Wytykał on bowiem portalowi (notabene, beznadziejnie działającemu - ja po 5 minutach styczności z nim stwierdziłem, że mam dość stałego odświeżania niechcących się załadować stron...), że na początku tego roku udostępnił filmik, na którym amerykańscy żołnierze strzelają z helikoptera do cywilów, omyłkowano wziętych za rebeliantów z granatnikami. Zdaniem autora "wstępniaka" liczy się kontekst, ważny jest komentarz, a nie same fakty. Pytanie jednak, czy film ten w ogóle znalazłby się na portalach internetowych i telewizji? A nawet jeśli, to czy nie zostałby od razu połączony z rozmową z jakimś arabistą czy wojskowym, który nie mógłby powiedzieć nawet kilku zdań na pytania nachalnego dziennikarza, bo trzeba przecież skończyć program jak najszybciej, by upchać czekające na emisję reklamy. Nie twierdzę wcale, że Assange'a cenię, chociaż cieszy mnie to, że ktoś pragnie pokazać same fakty i pozwolić odbiorcy myśleć samemu. Cieszy mnie to, że twórcy portalu robią co mogą, by pokazać to, co nie mieści się w ramówkach serwisów informacyjnych, które powoli stają się drugim Youtube (aż dziw bierze, że takie "newsy" jak kot płoszący dwa krokodyle łapią się na wieczorne wydania newsów....). Nie cieszy natomiast to, jak te informacje WikiLeaks są publikowane. Ani to, że o dziwo portal ten, niebędący w żaden sposób konkurencją dla innych serwisów informacyjnych, spotkał się z taką krytyką w mediach... Assange nie jest drugim Wierieszcziaginem. Malarz musiał posłużyć się poruszającymn widokiem, by ludziom pokazać co przeżył, co widział, zrobić artystyczną summę swoich wrażeń. WikiLeaks daje zaś jedynie fakty, nie ocenia, nie krytykuje, dostarcza jedynie wiedzy. Kontekst każdy pojmuje, zdaje sobie sprawę ze strachu, jaki muszą czuć żołnierze w opancerzonych hummerach wjeżdżający do niebezpiecznej dzielnicy. Sami przecież widzimy, jak wiele traumy zostało w polskim społeczeństwie 65 lat po zakończeniu II wojny światowej. A co mają w Iraku powiedzieć ludzie, gdzie obecnie wojna trwa rok dłużej niż ostatni światowy konflikt? Albo w Afganistanie najechanym w 1978 r. przez wojska ZSRR, które wycofały się dopiero trzynaście lat później, żeby pozostawić kraj w stanie anarchii? A potem po ponad dekadzie władzy mudżaheddinów i talibów doszło do kolejnej wojny, w wyniku której już 9 lat kraj patrolowany jest przez żołnierzy "osi dobra"? Ani metoda Wierieszcziagina, ani Assange'a nie jest doskonała. Jedna pomija jednostkę i jej cierpienie, druga nie daje pełni obrazu. Obie jednak są o wiele lepsze niż to, co niektórzy pragną obecnie nazywać "dziennikarstwem" czyli metodę pośrednią, w której brak jest czasami odwagi (a może nawet chęci) dotarcia do prawdy. Do człowieka, które życie zostało zniszczone przez wojnę - do świata, który w ten sposób traci nadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz