Z artystami jest tak, że niby dopasowują się do realiów, w których przyszło im tworzyć, a jednak mają taką ciągłą ochotę wykroczyć w stronę tego, co zakazane. Tak było chociażby w przypadku literatury lat 20. w ZSRR, gdzie Borys Pilniak w "Opowieści niezgaszonego księżyca" i Michaił Bułhakow w "Białej gwardii" testowali cierpliwość Stalina oraz odporność reżimu. W identyczny sposób można rozumieć dzieło, którego tytułowa bohaterka, znalazła się na dziewiątym miejscu w rankingu. "Narodziny Wenus" Botticellego (ok. 1476-1485) - pierwszy pełnowymiarowy akt w dziejach Europy od czasów starożytnych - stały się symbolem zmian, jakie zachodziły wówczas w świecie. Zaś bogobojny artysta dzięki licznym interpretatorom miał przekazać w formie wizualnej skomplikowany filozoficzny dyskurs Marsilia Ficina. Czy jednak o to chodziło blond piękności skromnie zakrywającej swoją pierś?
Bogini miłości musiała być piękna... W odczuciu antyku, jak i średniowiecza zazwyczaj to, co dobre było zarazem piękne. Uroda zaś miała być jedynie wyrazem doskonałości ukrytej w środku. Ten pomysł świata jako odbicia idei, który wywodzi się co najmniej od czasów Platona, nie był obcy na dworze florenckim. Ale nie to zapewne było praprzyczyną, że najlepszy ówczesny malarz kupieckiej quasi-republiki wykonać miał wspomniane dzieło. Sam dość religijny, na co wskazuje fascynacja tezami Savonaroli, jednak nie zawsze postępował tak, jak nakazywała mu wyzwana wiara (w końcu ze wszystkich czterech żółwi ninja tylko Rafaello nie był homo...). Jednakże jeśli spojrzeć na sztukę Sandra, to jedynie 13% stworzonych przez niego prac nie przedstawia tematów religijnych. Powstałe ok. 1476 r. "Narodziny Wenus" i "Primavera" są najsłynniejszymi z nich...
Praca, prawdopodobnie już w chwili jej wykonania, przeznaczona do wiejskiej willi Medyceuszy w Castello z oczywistych względów mogła być bardziej frywolna niż "poważna" sztuka religijna czy polityczna. Ale żeby na tyle, by artysta szukać miał wysokiej jak na ówczesne standardy blondynki i przedstawić ją nago? Akt do tej pory przeznaczony był jedynie dla Ew karmiących Adama jabłkiem lub cytryną lub poganianych przez anioła przy bramach raju. Botticelli zaś dostał interesujące zlecenie - przedstawienia sceny łączącej fascynację kulturą grecką w religijnej wciąż Florencji. O tym zaś, że był on odpowiednią osobą do tego zadania świadczy nie tylko genialny efekt finalny, ale i to, że zazdrosny Leonardo wymienił w swym traktacie "O malarstwie" jedynie jednego współczesnego mu artystę - właśnie Sandro.
Pomińmy cały wątek filozoficzny, tego, że ponoć malarz inspirować się miał posiadanymi już przez Medyceuszy bądź odkopywanymi antycznymi rzeźbami w Sienie. Skupmy się na przedstawionej lasce. Spokojna twarz, mlecznobiała cera, włosy związane tasiemką (ciekawe, czy tasiemka urodziła się jednocześnie z boginią?). Uwagę poza proporcjonalnym nagim ciałem przykuwają także szczegóły. Botticelli, wiedząc o informacjach zawartych w ówczesnych "uczonych księgach" przedstawił drugi palec u stóp dłuższy od wielkiego palucha. Ponoć ta niepozorna cecha anatomiczna świadczyć miała o tym, że dana kobieta jest dobra w łóżku... A któżby inny, jak nie Wenus, miał radzić sobie w te "klocki"? Zarazem jednak bogini miłości jest nieśmiała (jak to kobiety - coś pokaże, by wzbudzić zainteresowanie, a potem się kryguje...) i ręką stara się zasłonić klatkę piersiową, zaś włosami i dłonią łono. Artysta więc nie zaryzykował i stworzył dziełko na pograniczu ówczesnej moralności. Niby naga, niby nie Ewa, a jednak wiele jej zarzucić nie można! Ba, pochwalić nawet trzeba Botticellego, że tak dobrze sobie poradził.
A modelkę miał całkiem niezłą. Taka przynajmniej o obrazie krąży legenda. Podczas jednej z imprez na "dworze" Medyceuszy w 1475 r. wybrano najładniejszą mieszkankę miasta. Simonetta Vespucci, córka genueńskiego bogacza i żona jednego z potężniejszych kupców w Toskanii (kuzyna kartografa Amerigo) podziwiana była za swoje piękno. Poliziano pisał wiersze o jej urodzie, zdolni malarze jak Piero di Cosimo i Botticelli malowali jej portrety, a po mieści szła fama, że dziewczyna sypia z Giuliano, bratem rządzącego Florencją Wawrzyńca.
Jak na pompę włoskich konkursów przystało, każda konkurentka w konkursie "La Giostra" musiała mieć własny sztandar. Wspierający ją Giuliano przyszedł z przedstawieniem Simonetty jako Pallas Ateny, choć z dziewictwem w tym czasie nie miała ona już wiele wspólnego. Nie dziwi więc, że stworzony w niedługim czasie obraz po raz kolejny przedstawia ją, tym razem jako inną boginię. A może, co moim zdaniem bardziej prawdopodobne, Botticelli malarskim sposobem wziął z Simonetty wszystko, co najlepsze, a resztę wyidealizował? Na to wskazywałby fakt, że chora na gruźlicę Simonetta zmarła rok później, a artysta przecież tworzył "Narodziny Wenus" przez całe dziesięciolecie. No i w końcu bogini miłości nie ma tego specyficznego nosa, który chyba był jedynym "słabym" elementem jej wyglądu.
Nie sposób też nie wspomnieć o tym, że Botticelli tak właściwie nie przedstawił narodzin (w końcu, gdzie ta "piana", którą miał Zeus albo Posejdon zostawić na morzu?), tylko przybycie Afrodyty na ląd. I to nie Cypr, jak starają się nas przekonać miłe panie w biurach podróży, ale Cyterę (całą tę scenę opisał już Homer). Pewna nierzeczywistość i jasność wizerunku, podkreślona czarnym konturem, powoduje, że przedstawiona kobieta wydaje się nie przystawać do otaczającego ją świata. Z kolei cienie, jakie rzuca, sprawiają wrażenie większej cielesności. Tym samym Botticelli rozpoczął artystyczną dyskusję, o tym jak malarze powinni przedstawiać akt - umieścić nagą postać bardziej w sferze rzeczywistej, co wymusza erotyzm, czy jednak ją od tej sfery oddalić, każąc jej pełnić alegoryczną czy ikonograficzną funkcję?
Czas na podsumowanie ósmej wicemiss ;-) (taki drobny przytyk do wczorajszych wyborów Miss Polski)
Plusy:
+ dobra sylwetka; ładna cera i dłonie; szalenie symetryczna twarz; różowiutkie policzki i... oczywiście burza urokliwych włosów.
Minusy:
- trochę tępy wyraz twarzy; pas powinien być niżej; prawa noga wydaje się dłuższa od lewej; Ingres musiał się inspirować ułożeniem rąk. Poza tym wolimy inną muszelkę...
Z "Narodzinami Wenus" jest pewien problem. Z jednej strony nie sposób nie dostrzec tego, że Sandro zrobił co mógł, by ucieleśnienie miłości było zarazem ucieleśnieniem piękna. Z drugiej - Sandro chyba nie umiał tego przedstawić (no i w końcu te czasy, w których żył - przed sfumato i rozwiązaniami Guercina odnośnie światłocienia). Ale jak na standardy XV-, a nawet XVI-wieczne udało mu się to w sposób znakomity. Jest w tym obrazie jakaś urokliwość, przyjemność w analizowaniu każdego fragmentu płótna. Zarazem jednak razi sztucznością, siłowym utrwaleniem ulotnej przecież sceny. Zaś monumentalność Wenus nadaje jej alegoryczny charakter, swoistą "wybitność", ale jak potwierdzą to lachonki z miejsc 1-8 nie trzeba być Wenus, by być piękną kobietą. I tajemniczą zarazem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz