Druga połowa grudnia 1989 r. Cała przeobrażająca się Europa po kilkudziesięciu latach komunistycznego marazmu na ekranach telewizorów ogląda, jak Rumuni pozbywają się swojego dyktatora. Uciekający przed wkurzonym ma maksa społeczeństwem, Nicolae Ceausescu musiał uciekać się do użycia siły, by chociaż spróbować utrzymać się przy władzy. Geniusz Karpat, autor wielu drętwych tekstów o tym, że przeznaczeniem każdej kobiety jest urodzić czwórkę dzieci przed 45. urodzinami (jego żona Elena uwielbiała pytać napotkane Rumunki “czy już urodziłaś partii czwórkę żołnierzy?”) tylko po to, by osiągnąć nierealną w warunkach tego państwa liczbę 30 milionów mieszkańców, wraz z małżonką rankiem 21 grudnia odlecieli śmigłowcem z centrum Bukaresztu. Udali się do Targoviste, gdzie zostali rozpoznani przez miejscowych robotników. 25 grudnia w trybie doraźnym zostali osądzeni, co zajęło tylko dwie godziny, mimo że przedstawiono im wiele zarzutów, jak chociażby ludobójstwo czy nielegalne wzbogacenie się. Już po chwili wykonano wyrok i to w dość nietypowy sposób, ukazujący złość ciemiężonych, głodzonych przez czasy reżimu Rumunów. Nie zdążono nawet postawić rodziny Ceausescu przed plutonem egzekucyjnym, wyposażonym w karabiny. Pluton zaczął strzelać, gdy tylko osądzeni weszli do pomieszczenia. Nie zawiązano im oczu, co było typowym zachowaniem podczas wykonywania tej kary za czasów dyktatora. Sam zaś kamerzysta nie zdążył nawet włączyć kamery, gdy oddano pierwsze strzały. Jeszcze tego samego dnia proces i wykonanie wyroku pojawiły się w rumuńskiej telewizji, a dzięki niej na całym świecie, zaskoczonym skalą wydarzeń w tym kraju.
Po co o tym piszę? Bo oto nienawiść narodu skontrastować można z jednym z najwybitniejszych osiągnięć architektury krajów socjalistycznych. Pałac Parlamentu, zaczęty w 1983 r. to największy budynek cywilny świata, porównywalny właściwie tylko z waszyngtońskim Pentagonem. Jeśli o berlińskim Pałacu Republiki NRD-owscy Niemcy z przekąsem mówili “Balast Republiki”, to jak potraktować budowlę, która ma 270 m długości, 245 m szerokości i jest wysoka na 86 m. Ale to nic, to jej użycia wykorzystano milion metrów sześciennych marmuru, 5500 ton cementu i 20 tysięcy ton piasku! Same dywany zajmują 220 tysięcy metrów kwadratowych, zaś zimne i przepastne hole oświetlone zostały 2800 żyrandolami. Na szczęście obecnie sięgnięto po rozum do głowy i wymieniono większość żarówek na energooszczędne oraz zmieniono część systemu oświetlenia tak, by zminimalizować generowane koszty. 27-letnia Anca Petrescu, która wygrała konkurs na projekt budowli, nadzoruje wznoszenie nieukończonego dotąd obiektu. Za czasów zaś dyktatora wspomagało ją dwustu architektów i 20 tysięcy pracowników, pracujących 24 godziny na dobę.
Absurd? I to wielki! Kiedy parę lat temu (jeszcze przed wejściem Rumunii do UE) byłem w Bukareszcie, zdążyłem wcześniej zwiedzić kilka mniejszych rumuńskich miast. Widać było, to z czym państwo to nadal się niektórym kojarzy, czyli wyjątkową nierówność społeczną i biedę ludności cygańskiej. Inna sprawa, że jako pół-Bułgar jestem na to już wyczulony, bo nawet w moim rodzinnym mieście istnieje dzielnica-“getto” cygańskie, gdzie naprawdę Romowie nie radzą sobie z wiązaniem końca z końcem. I oto z takim bagażem doświadczeń wjechałem do centrum Bukaresztu. Opadła mi szczęka, widząc te przestrzenne bulwary, pięknie odnowione fasady budynków i nader funkcjonalną organizację ruchu oraz życia miasta. No i oczywiście nad centrum górował budynek Parlamentu. Kto nie wiedział, jak za komunistycznego reżimu żyli Rumuni, mógłby pomyśleć, że był to raj na Ziemi.
Załączona fotka przedstawia opisany wyżej moment odlotu śmigłowcem i obawy dyktatora, by spojrzeć w oczy rozsierdzonemu ludowi. Samo zaś porównanie fragmentu Pałacu ze zdjęciem powyżej pokazuje, że powoli, ale stopniowo budynek nabywa bardziej harmonijnych kształtów niż w 1989 r. Oto przykład tego, jak Rumuni poradzili sobie z komunistycznym balastem. Ale zanim do tego dojdę, kilka historyjek o tym, co musieli przeżyć, by odbudować swoją ojczyznę. Zacznijmy od tego, że gdzieś od połowy lat 70. Ceausescu wpadł na pomysł, żeby totalnie zreorganizować życie w kraju na wzór azjatycki. Bieda, maksymalna instytucjonalizacja, ba, nawet wysyłanie starszych ludzi do wsi, gdzie nie ma lekarzy, bo przecież czosnek i świeże powietrze to najlepsze lekarstwa. W ten sposób obniżał koszty świadczeń emerytalnych (do tych po siedemdziesiątce już karetki nie przyjeżdżały, a łóżek w szpitalach nie było), a w ogóle wprowadzono emeryturę degresywną – im jesteś starszy, tym mniej dostajesz. Absurd? Nie jedyny. Podstawą rozwoju kraju miała być polityka prorodzinna. Ale jednak nie becikowe, a przymuszanie kobiet do masowej rozrodczości. Zero środków antykoncepcyjnych, zero opieki dla matek. Dzieci rejestrowano dopiero po trzydziestym dniu życia, by ze względu na niedomagającą służbę zdrowia nie wypadać za nisko w statystykach śmierci noworodków. Do tego kult przywódcy uznawanego za najinteligentniejszego człowieka na świecie (w porównaniu z nim kult Stalina z ZSRR to pikuś) oraz jego żony (tylko trójka dzieci, ale to tłumaczono zaangażowaniem dla narodu). Elena skończyła jedynie pięć klas podstawówki, ale nie przeszkadzało jej, by dopisywać jej nazwisko na dziesiątkach publikacji naukowych, niekiedy kopiowanych z zagranicy lub twórczym dorobku rumuńskich badaczy.
Wreszcie nacisk na tępotę i inwigilację. To pierwsze niemożność odbiorania innej telewizji i prasy niż rumuńska (nawet kanały z Bułgarii, gdzie też był znaczny “zamordyzm” oraz węgierskie były zagłuszane). Inwigilację zapewniała też wszędobylska Securitate. 700 tysięcy osób w 22-milionowym kraju podsłuchiwało 90% mieszkańców, a wszelkie kontakty z obcokrajowcami, np. na uczelniach, były zakazane. Szkoły średnie de facto nie uczyły, bo przez 5 miesięcy w roku (nie licząc wakacji) uczniowie byli na prospołecznych pracach na wsi lub fabrykach. Trudno się dziwić, że znienawidzono taki ustrój, nastawiony przede wszystkim na drenaż sił witalnych człowieka. Tajemnicą poliszynela były zaś takie fakty, że syn rządzącej pary w wieku 14 lat zgwałcił szkolną koleżankę, a parę lat później odpowiedzialny był za śmierć swojej kochanki, znanej bukaresztańskiej piosenkarki.
Oświetlone takimi żyrandolami sale budynku o łącznej kubaturze 350 tysięcy metrów sześciennych (trzy razy tyle co Wersal) pełnią dziś rozliczne funkcje. Nie wszystko zajął parlament, bo bezsensownym w samym swym założeniu w demokratycznym państwie jest koncepcja dawnego dyktatora, żeby całą administrację i wierchuszkę partyjną mieć “pod ręką”. Z kolei w centrum miasta, gdzie zburzono dawną zabudowę, po części z przełomu XIX i XX w., przestrzeń administracyjna zawsze się przyda. Dawne siedziby posłów i senatorów przeznaczono na potrzeby Rumuńskiego Kościoła Prawosławnego. Resztę sal zaś wykorzystuje się dla innych instytucji, jak chociażby otwarte w 2004 r. w zachodnim skrzydle Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Prawie trzydzieści lat po powstaniu projektu budynek jednak nadal nie nadaje się do umiejscowienia tam nowoczesnych instytucji. Parę lat temu trzeba było odnowić parlamentarną restaurację, zaś wiele pustych sal służy właściwie tylko jako miejsce pokazów, festynów czy prezentacji. Prace odbywają się jednak przede wszystkim w skrzydle wschodnim, które obecnie nie pasuje wizualnie do reszty pseudo-neoklasycystycznego budynku. Tym więc, co generuje dochody umożliwiające dokończenie prac, są liczne wycieczki osób zafascynowanych tym nietypowym budynkiem.
Jak swojego czasu stwierdziła Anca Petrescu, gdy jej projekt wygrał, zdawała sobie sprawę, z tego że tym sposobem przeobrazi wygląd nie tylko centrum stolicy, ale i całego kraju. Nie wierzyła to, że jest w stanie mu podołać, ba, nawet chciała sama nadzorować budowę bez pomocy innych architektów (śmiem zażartować, że może wtedy przez te 6 lat nie udałoby się wznieść Pałacu Parlamentu i Rumuni nie mieliby z nim takich problemów…). Kiedy więc parę miesięcy temu przeczytałem jej słowa “Usiłuję to dobrze doprowadzić do końca. Było ciężko i tak jest nadal”, z jednej strony zrobiło mi się straszliwie smutno, bo po prostu tak wielkiego molocha nie powinno się budować. Ale z drugiej strony skoro już tyle wznieśli, to niech wreszcie skończą. Pewnie podobnie myśleli średniowieczni mieszkańcy miast, gdy pycha biskupa i kreatywność architekta powodowała, że przez dziesięciolecia kolejne generacje budowniczych stawiały kamień na kamieniu, wznosząc gotyckie katedry. Pewnie wtedy też mało kto wierzył w to, jak opleciona szkarpami niczym pająk świątynia o wysokości często prawie stu metrów, może wytrzymać chociażby tyle lat, ile jest budowana. I gdy katastrofy budowlane zabijały lub raniły kolejnych budowniczych (wyobrażacie sobie stabilność średniowiecznych szalunków, bo ja nie bardzo…). A jednak do dziś możemy rozszerzać oczy ze zdziwienia i otwierać buzie, gdy stoimy przed katedrą w Kolonii, Mediolanie czy Strasburgu. Za sto lat nikt nie będzie w ten sposób szukać piękna w budynku z Bukaresztu, ale będzie równie podziwiał fakt, iż Rumuni zrobili coś wielkiego. W dosłownym, i przenośnym znaczeniu tego słowa. Oby tylko jak najtaniej im to wyszło.
Niedawno odkryłem ten blog. Na razie wczytuję się we wpisy i jestem pod wrażeniem. Dlatego proszę o poprawienie fragmentu: "sale budynku o łącznej powierzchni 350 tysięcy metrów sześciennych".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Oczywiście chodziło o kubaturę... Dziękuję za miły komentarz i na swoje usprawiedliwienie co do tego błędu, mam tylko to, że wstępna wersja tego wpisu powstawała po imprezie sylwestrowej.
OdpowiedzUsuń