O ile mi wiadomo wielu z czytelników tego bloga robi coś związanego ze sztuką albo zajmuje się nią jako pasją lub naukowo. Ale właściwie nie byłoby czym się zajmować, gdyby nie fakt, że dzień do dniu artyści poświęcają wiele swojego wolnego czasu na wykombinowanie czegoś wyjątkowego, potem tego stworzenie, wreszcie eksponowanie w mniej lub bardziej prestiżowych galeriach. Tak więc dzisiejszy post będzie o tym, jak widz albo zleceniodawca przeszkadza artystom podczas wykonywania ich prac. Zarazem też sam ten temat jest sam w sobie ciekawy. Kiedyż to artyści dostrzegają, jak wielką rolę w ich działalności pełni to, że ktoś im płaci za wykonanie pociągnięć pędzla czy wbicia dłuta w “nieożywiony” marmur.
Albertina czyli wiedeński zbiór grafik ma w swoich zbiorach jedną z podstawowych prac do chociażby pobieżnej analizy tego problemu. Powstały ok. 1565 r. rysunek tuszem formatu prawie A4 przedstawia artystę, któremu zza ramienia na nieukończone jeszcze dzieło spogląda zaciekawiony koneser. Obie postacie potraktowane zostały jednak przez Pietera Breughla starszego z dużą dozą humoru. Malarz to nie bynajmniej członek podrzędnego miejskiego cechu, ale członek bohemy krytyczny wobec swojej pracy. Patrzy na nieukazany widzowi obraz z pewną dozą niezadowolenia, skupionymi oczymi i zaciągniętymi brwiami. Coś mu się nie podoba. Tymczasem koneser jest co najmniej zafascynowany - skupia się na walorach artystycznych i umiejętnościach technicznych. A może po prostu jego uwagę przykuł ponętnie wykonany akt modelki? W każdym razie koneser sprawia wrażenie znawcy, którego stereotyp przetrwał aż do dziś. Starszy facet, z dużym doświadczeniem, siedzący w swej pakamerce otoczony ogromem papierzysk i rupieci. Ot, taki typowy pracownik antykwariatu (czy jubiler), który o każdym najmniejszym obiekcie w swoim “królestwie” mógłby opowiedzieć pasjonującą historyjkę. Tutaj jednak (w pracy “Malarz i kupiec”) wyszedł poza swój dotychczasowy rewir i przystanął nad dopiero co ukończonym dziełem. Z czego więc nabija się Breughel starszy? Z tego, że zaraz nastąpi etap targowania się, podczas którego chcący kupić obraz będzie mówił, iż nie podoba mu się to i tamto, zaś to i to należy przemalować? A może z tego, że podczas takiej rozmowy artysta bronić będzie swojej koncepcji równie żarliwie co w tym samym czasie Veronese podczas przesłuchań Inkwizycji? Praca jednak prawdopodobnie zostanie kupiona. Nabywca sięga bowiem już na tym etapie po sakiewkę, przyczepioną do pasa szaty. Korzystający z okularów koneser nie jest jednak zdaniem Breughla tak wyedukowany jak może się wydawać. Okulary to nie tylko pomocne urządzenie w jego wieku, ale także symbol jedynie powierzchownej oceny oglądanych prac. Niderlandzki malarz i grafik żartuje więc sobie z jakimi ludzi dane mu jest pracować…
Znajdujący się w prywatnej kolekcji obraz Emile’a H. Meyera (nie mylić z amerykańskim malarzem Emilem Meyerem z XX w. i francuskim, żyjącym w latach 1823-1893! – nawet znane domy aukcyjne ich mylą) z 1897 r. pt. “Koneser” żartuje po raz kolejny z tego samego schematu. Co prawda tym razem kupujący siedzi i widzimy jak ogląda dzieło, ale po raz kolejny skupia się na jakości szczegółów i technice, a nie treści i przesłaniu pracy. Dla mrużącego oczy okularnika siedzącego niemiłosiernie blisko przed wiejskim pejzażem bardziej istotny jest sposób wykończenai dzieła, a nie w ogóle to co skłoniło malarza do przedstawienia tego tematu. Artysta zaś stoi nieco dalej, przypatrując się temu zjawisku jakim jest oceniający koneser. Urodzony w Maryland malarz, który przed namalowaniej tej pracy zaliczył studia w Monachium (1891), by powrócić potem do Waszyngtonu, nabija się też z tła przedstawionej przez siebie sytuacji. Oto widzimy atelier artysty, wręcz w konwencji XVIII-wiecznej, a nie powoli przeobrażającego się fin-de-siecle’u. Młody malarz, zafrasowany efektami prac konesera, stoi pośrodku odlewów antycznych posągów i niepomalowanych jeszcze płócien. Bardziej jednak zajmująca jest przemiana w zakresie nabywania dzieł. Bliżej nieznana widzowi kobieta dopytuje się konesera, co “widzi”, nachylając się nad nim i być może próbując w ten sposób wpłynąć na jego opinię. Jednak to nie spoglądający na pracę ją ostatecznie kupi, lecz siedzący wygodnie facet w drogim ubraniu po lewej stronie. Koneser jest tylko pomocnikiem, mającym na celu zapewnić, że dzieło będzie nie tylko wartościowe artystycznie, ale też stanowić rozsądną lokatę kapitału. Zmiana ta jest szczególnie istotna w porównaniu z pracą Breughla. Tam jedna osoba musiała mieć środki i fachową wiedzę, teraz zjawisko to zostało rozdzielone. Artysta jest więc już jedynie biernym uczestnikiem tego procesu, wytwórcą niemającym prawie żadnego wpływu na to, jak jego dzieło będzie odbierane i gdzie będzie wisieć.
O ile jednak dwa powyższe malowidła można wyjaśnić tym, że artysta musi z czegoś żyć, więc przyprowadza potencjalnych nabywców do swojej pracowni, to jednak nie jest to jedyna forma przeszkadzania malarzowi w pracy. Jak mawia moja znajoma, która pracuje w jednym ze szczecińskich sklepów, “najgorsi są ci klienci, którzy przychodzą, pooglądają, pogrymaszą i wyjdą bez zakupów – człowiek się na męczy, a kasy z tego nie ma”. Coś w tym jest, ale na szczęście meżczyźni szybciej podejmują decyzje zakupowe, więc przynajmniej w tym możemy pomóc ekspedientkom. Co jednak, kiedy przychodzą osoby zainteresowane, ale niemające dość środków, by cokolwiek nabyć? Taką sytuację przedstawił Pieter Codde w obrazie “Miłośnicy sztuki w pracowni malarza” z ok. 1630 r. Malowidło, które znajduje się w Staatsgalerie w Stuttgarcie, pokazuje jedną z cech, które pozwalają rozpoznać prace Coddego. Ten holenderski artysta, uczeń Fransa Halsa, znany jest z tego, że tworzył dość trywialne sceny rodzajowe, ale za to portrety wykonywał bardzo precyzyjnie. Tutaj mamy coś pośredniego, co wychodziło Coddemu najlepiej – subtelne i dowcipne przedstawienie “wielkiego świata”. Ładnie skrojone stroje zafascynowanych sztuką nijak mają się do tego, co oglądają. Jakieś niezbyt kreatywne pejzażyki na ścianach, niewidoczne dla widza malowidło w centrum pokoju (aby lepsze niż to, co widać), wreszcie inny krajobraz trzymany przez odwróconego tyłem pasjonata. Po raz kolejny stojący w środku malarz z paletą jest biernym obserwatorem. Cóż sam może poradzić, że w czasach nowożytnych wykształcił się zwyczaj umówionych (a często i nie) wizyt miłośników sztuki w pracowni, którzy pod pozorem późniejszego omówienia teorii malarstwa i tego, jak pojmują sztukę zazwyczaj dezorganizują misternie wykoncypowany plan pracy… Z drugiej strony obraz ten sam dla siebie jest “ramą”. Ciekawe, jak takie prace, jak wyżej wymienione analizowane były przez potencjalnych nabywców. Czy także siadali oni z bliska i patrzyli na typowe dla Coddego kładzenie farby w kolorze tabaczkowym oraz kontrastowanie takich plam barwnych z bielą i jasnymi brązami, czy też chwytali w lot intencje artysty, żartującego z tego, jakie są warunki sprzedaży prac?
Jakby nie było pozycja artysty uległa zmianie. Nie była to już wizyta w jego domu-pracowni niczym w przypadku rzemieślników i zlecenia im wykonania konkretnej rzeczy, ale cała otoczka sztuki jako czegoś wyjątkowego, w pewien sposób “trendy”. Kiedy więc spojrzy się na jeden z obrazów wiszący w Niemieckim Muzeum Narodowym w Norymberdze, widać pewną wolność twórcy i bardziej konsensualne formy relacji między artystą a kupującym. Ten obraz nieznanego autorstwa powstały w 1520 r. przedstawia ośmiu członków rady i regimentu miasta, do których przychodzi skulony pokorny artysta, dający jednemu z nich swoje płórno. Żaden ze stojących na podwyższeniu facetów nie kwapi się, by sięgnąć reką po pracę, a jedynie wskazuje, gdzie należy ją położyć. Taka “prezentacja” dzieła wskazuje na to, że właściwie malarz nie bardzo mógł cokolwiek powiedzieć odnośnie uzyskanej przez siebie zapłaty, a jedynie zdany był na łaskę i niełaskę (czyli w tym wypadku gust lub bezguście) kupujących. Widać to wyraźnie na przykładzie A. Dürera, który 1526 r. sprezentował miastu Norymberdze swoich “Czterech świętych mężczyzn” (obraz bardziej znany jest jako “Czterej Apostołowie”). Oczywiście taki prezent nie był wtedy typowym darowaniem, ale poddaniem się pod osąd rajców, ile obraz był warty i ile artysta powinien otrzymać. Dürerowi ostatecznie dano 100 guldenów, co było całkiem sporą kwotą, nawet jak na tak uznanego artystę, jakim był Albrecht.
Tak więc w sumie fajnie, że obecnie artyści często skrzętnie ukrywają swoje prace przed oczymi ciekawskich, kiedy nie są jeszcze skończone. Zaś my możemy pójść do galerii, nawybrzydzać, że “wioska”, że “wszystko już było” (i w ogóle), a potem po dekadzie przeczytać, że krytykowany przez nas artysta święci triumfy na salonach i największych światowych festiwalach. Ale przynajmniej nie przeszkadzamy mu w pracy – on też musi mieć czas dla siebie i na rozmyślanie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz