Przyznam się szczerze, że mnie wielokrotnie w sztuce dziwi chęć artystów do przedstawiania czegoś z jednej strony naturalnego, a z drugiej metafizycznego. Nie jest to łatwe i pewnie z tego powodu niewielu malarzy (że o rzeźbiarzach nie wspomnę) udało się w miarę realistycznie przedstawić wodną toń. Albo zastępowali ją spienionymi falami, albo raczej tworzyli taki kadraż, by uniknąć stopniowego rozmywania się kształtów w morskiej toni. Zupełnie inaczej natomiast zabierano się za tęczę – nietypowy i rzadki symbol współistnienia deszczu i przebłysków słońca. I to właśnie o tęczy będzie dzisiejszy wpis.
“Człowiek cierpi na głód obrazów, pragnie zażyłości z materią. Temu pragnieniu nie ma końca, ponieważ odnosi się ono do wszystkiego. Wszystko potrafi wchłonąć i wykorzystać”. Cytowanymi słowami Gaston Bachelard, mający wielką wiarę w człowieka filozof nauki i poezji, próbował dowartościować każdego z nas. Czy w takim razie przedstawianie tęczy można analizować jako właśnie takie pragnienie uchwycenia odległej materii, do której nie można dotrzeć wbrew powiastkom o gnomach z workami monet siedzącymi w miejscu styku tęczy z ziemią? Pozwala to wyjaśnić dość nietypowy obraz niderlandzkiego artysty, który osiadł w Londynie.
Malarstwo angielskie XVII w. eufemistycznie mówiąc nie powala. W sumie w przeciwieństwie do rozwijającego się przetwarzania pomysłów Palladia w architekturze czy kolejnego stopnia ewolucji gotyku, brak było jakiegoś większego rozwoju w innych dziedzinach sztuki. Dopiero artyści z Europy, którzy osiedli na przełomie XVII i XVIII w. stworzyli podstawy pod sztukę angielską, którą ucieleśniać będą takie osoby jak Hogarth, Gainsborough, a potem Blake i Constable. Anton van Dyck, który na dworze Karola I spędził tylko osiem lat (1632-1640), jest właściwie wyjątkiem od tej reguły. Jednym z tych, którzy przyjechali do Anglii pod koniec XVII w. jest Jan Siberechts pochodzący z Antwerpii, którego obraz widać powyżej. “Krajobraz z tęczą” przedstawia Henley-on-Thames, miasteczko położone niedaleko Reading. To tu obecnie odbywają się regaty wioślarskie, w tym słynne starcie między ekipami uniwerków w Oxford i Cambridge.
Tym, co zaskakuje w tym obrazie to stworzenie przez Siberechtsa podwójnej tęczy, która przecież nie powstaje tak często jak pojedyncza. Skąd taki pomysł? Moim zdaniem wynikać to może z ówczesnego dorobku wiedzy na temat tęczy. Warto przypomnieć, że dzieło powstało ok. 1690 r., a więc kiedy “bawił się” prawem refrakcji i tworzył dzieła, które zmieniały punkt widzenia ludzi na świat. Co prawda sam fakt, jak powstaje tęcza, wyjaśniony już został na początku XIV w., ale nadal nie satysfakcjonowało to zainteresowanych naturą światła. Kartezjusz wpadł na pomysł, że tęcza pierwotna wynikać może z odbicia wewnątrz kropli, a tęcza wtórna przez odbicie podwójne. Dopiero jednak Newton rozwiązał problem, dlaczego z jednego koloru białego powstaje całe spektrum kolorów tęczy. Ponieważ to nie jest blog dotyczący fizyki, a takie podstawowe zagadnienia miał pewnie każdy Czytelnik w podstawówce lub gimnazjum, pozwólcie, że ominę tę kwestię… Istotne jest jednak przede wszystkim to, że w ten sposób angielski uczony wyjaśnił rozdzielanie się bieli na różne kolory i duplikowanie się tęczy. Chociaż akurat to ostatnie nie wyszło Izaakowi najszczęśliwiej, bo wynika ono nie z teorii cząstek światła, jaką zaproponował, ale z tego, że światło potrafi być także falą.
Kiedy przyjrzymy się więc obrazowi Siberechtsa, to dostrzec można inspirację tą teorią. W przeciwieństwie do starszych malowideł (że o przedstawieniach tronującego Chrystusa na tęczy w średniowieczu nie wspomnę) tęcza antwerpskiego malarza wydaje się prawie całkowicie biała, a jedynie w miejscu, gdzie przenika się z powoli rozpogadzającym się niebem pojawiają się wszystkie jej kolory. Tym samym duplikacja wynikać może z tego, że artysta jakoś zapoznał się z koncepcjami wypracowywanymi przez Newtona.
Jeśli jednak miałbym poddać ocenie obrazy, na których przedstawiono tęczę, to osobiście do mnie najbardziej przemawia obraz Karoly’ego Marko starszego, węgierskiego artysty działającego w 1. poł. XIX w., który wyjechał z rodzinnego kraju i wiele lat spędził w słonecznej Italii. Po nauce w Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu zajął się malowaniem portretów (najlepszy wówczas sposób na zarobek dla początkujących artystów), ale szybko przerzucił się pejzaże kraju Habsburgów. Dopiero w 1832 r. wyjechał do Włoch, skąd bardzo często przyjeżdżał w rodzinne strony. Przedstawione malowidło nosił tytuł “Puszta” i powstało w 1853 r. Jest o tyle fascynujące, że przedstawienie węgierskiego stepu nie jest czymś typowym dla Marko. Jedynie w pierwszym okresie, tj. w latach 20. i na początku 30. powstawały pejzaże ukazujące wygląd węgierskich nizin (vide fenomenalny fotorealistyczny “Wyszehrad” – link). Potem artysta skupił się właściwie tylko na italskich krajobrazach, które kupowane były chętnie przez włoskie i habsburskie elity.
Po raz kolejny na obrazie pojawia się podwójna tęcza, nadając stepom enigmatycznego charakteru. Krajobraz oddziaływuje pewną wizualną pustką, która przeradza się w kontrast ginącego w oddali horyzontu i nieba, które coraz bardziej jaśnieje. Ogromne chmury zachodzą na tęcze, stanowiące przedłużenie studni, jedynego ludzkiego elementu w opuszczonej przestrzeni. Wiszący w Węgierskim Muzeum Narodowym w Budapeszcie obraz to jednak otwarte opowiedzenie się Marko za światem jego dzieciństwa, z którym był mocno emocjonalnie związany. Widać to chociażby, jeśli porównać tę pracę z powstałym w 1838 r. dziełem “Krajobraz włoski z wiaduktem i tęczą”.
Jak widać, podwójna tęcza nie jest czymś typowym u węgierskiego artysty (warto dodać, że Lewocza, gdzie dane mu było przyjść na świat leży obecnie w Słowacji, więc Słowacy też się do niego przyznają… cóż tak to jest, jak przez długi czas centrum kultury węgierskiej był Preszburg czyli obecna Bratysława). Tym razem mamy jednak do czynienia we “Włoskim krajobrazie…” z tzw. pejzażem heroicznym czyli kontradykcji potęgi natury z ruinami zamierzchłej cywilizacji. Dostrzec można wioskową dziewczynę z małym dzieckiem, która niejako organizuje tę przestrzeń, ukazuje przytłaczającą moc przyrody w porównaniu z małymi ludzkimi postaciami. Wreszcie to tutaj artysta włączyć element architektury, bardziej wytrzymałej zapewne niż studnia w “Puszcie”. Nie znaczy to jednak, że Marko próbował porównywać krainę Włoch i Węgier. Bardziej w późniejszym obrazie mamy pewną wizję świata odległego, jaką chociażby w polskiej literaturze spotkać możemy w “Stepach akermańskich”. Groza, pustka, samotność staje się tutaj czymś pozytywnym, przestrzenią, gdzie można poznać samego siebie i zrozumieć rolę człowieka na ziemi. Zarazem jednak natura jest tego człowieka pozbawiona, a pozostaje po nim jedynie drewniany obiekt. W obu wypadkach istota ludzka jest tylko małym prochem w porównaniu z żywiołami. W “Puszcie” nie zostaje on nawet przedstawiony, co jeszcze bardziej wzmacnia lęk odbiorcy i poczucie osamotnienia. Widz kontra obraz – opozycja często wykorzystywana przez malarzy w wielu dziełach Karoly’a Marko jest kluczowa.
Słownik symboli opisuje tęczę jako próbę ukazania obecności Boga, posłannictwa, błogosławieństwa, przymierza i paru innych elementów, jakie wiązać możemy z historią Noego, a potem odnowieniem tego przymierza poprzez Ofiarę Chrystusową. Jeśli jednak przyjrzeć się tęczom średniowiecznym, to składają się one właściwie nie ze wszystkich kolorów, lecz główny nacisk kładziony jest na czerwień, zieleń i błękit. Wynika to z eschatologicznego rozumienia tęczy jako symbolu przymierza – błękit miał ukazywać potop, czerwień – ogień, który strawi świat w dniu Sądu Ostatecznego, wreszcie zieleń – świat odnowiony. Widać jednak, że nie zawsze w malarstwie doszukać możemy się takich związków. Często tęcza staje się wdzięcznym tematem dla artystów nie ze względu na swoją symbolikę, ale nietypowość, ulotność zjawiska. Można wręcz powiedzieć, że artyści wlepiali w nią oczy jak w tęczę, korzystając z odchodzącego już do lamusa powiedzonka. Jak jednak przekuć ten fenomen na płótno, korzystając nawet z bogatej palety barw? To sprawiało już dużo większe problemy, ale niektórym artystom się udało. Nie można więc powiedzieć, że tęcza nudziła się artystom, jak zdawał się sugerować w “Maksymach i refleksjach” J.W. Goethe: “Tęczy, która wisi na niebie już od kwadransa, nikt więcej nie dostrzega”. Lepsze jednak byłoby powołanie się na inne dzieło niemieckiego pisarza, by wyjaśnić, o co naprawdę chodziło malarzom ukazującym tęczę. W “Fauście” użył on bowiem ciekawego sformułowania “widzieć światło słoneczne w odbiciu tęczy” (notabene bardzo mu tego światła brakowało, skoro wedle legendy wołał o nie na łożu śmierci). Takie właśnie spojrzenie na świat wynika z obrazów przedstawiających tęczę powstałych w okresie nowożytnym i XIX w. Mam wrażenie, że tam też artyści czuli, że to kolorowe zjawisko ucieleśnia w sobie nieuchwytność, a zarazem wyjątkowość natury…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz