Czas na podium (wreszcie!). Nadal jesteśmy w kręgu sztuki angielskiej. Miejsce trzecie zajęła kobieta z obrazu z bodajże jednego najdłuższych tytułów w historii współczesnego malarstwa. Żeby nie być gołosłownym cytuję: "Take the Fair Face of Woman, and Gently Suspending, With Bitterflies, Flowers, and Jewels Attending, Thus Your Fairy is Made of Most Beautiful Things". Ufff, długaśne... Czyli na ludzki język należałoby to przetłumaczyć jako "Weź szczerą twarzą kobiety i delikatnie wstrzymując się, otocz ją motylkami, kwiatami i błyskotkami, tak więc Twoja nimfa stworzona jest z najprzecudowniejszych rzeczy". Trochę grafomania, ale w końcu to taki angielski zwyczaj. I chociaż tytuł obrazu brzmi jak przepis na sushi (trzeba wziąć zimną tłustą rybę i dopiero po odpowiednim przyprawieniu staje się ona zjadliwa), to jednak wszystko rekompensuje chociaż krótkie spojrzenie na to wybitne dzieło najsłynniejszej prerafaelitki.
Sophie Anderson, bo o niej mowa, to właściwie jedyna warta uwagi przedstawicielka wspomnianego ruchu malarskiego, z założenia zrzeszającego jedynie mężczyzn, który cieszy się uwielbieniem prawie wszystkich kobiet. "Ulizane", przyjemne do spoglądania obrazy połączone z akademicką jakością wykonania to powodują, że trudno nie lubić Millaisa czy Hunta. Są to artyści, którzy z malutkiej owieczki na drugim czy trzecim planie są w stanie zrobić coś, co przykuwa uwagę. Może też z tych przyczyn ich obrazy są tak podziwiane i w sumie interesujące. I może z tego powodu je też krytykowano, chociaż jak udowodniła swojego czasu moja przyjaciółka Alicja ostre słowa o "Chrystusie w domu swoich rodziców" Johna Everetta Millaisa to raczej zasługa specyficznej konwencji niedającej się pogodzić zarówno z teologią katolicką, jak i anglikańską. Czy jednak był to już tak wyraźny zwrot artysty ku nauczaniu Edwarda Bouverie Puseya i tzw. ruchowi oksfordzkiemu? Nie mi to rozstrzygać, bo ja tego wyjątkowego obrazu do końca nie rozgryzłem. My jednak wróćmy do kobiecego piękna w pracy pół-Francuzki, pół-Angielki, która większość życia spędziła w USA i na Capri. Sophie Gengembre to typowa malarka XIX w. Malowała to samo, co inne znane artystki tego burzliwego stulecia - Mary Cassatt czy Berthe Morisot. Są to głównie portrety, zwłaszcza kobiece i dziecięce, a nieco rzadziej pojawiają się pejzaże i krajobrazy. Kilka obrazów przedstawia tereny wiejskie czy inne scenki "włoskie" (tak np. "Zgadnij raz jeszcze" - widać, że miała prawdziwy kłopot z tytułowaniem swych prac). Ale to obraz o długim tytule (niekiedy dla oszczędności miejsca nieprawidłowo nazywany "Królową wróżek") jest z tych prac najlepszy i należy do najbardziej znanych jej malowideł.
Męskie bractwo prerafealitów zrobiło swoją karierę na przełomie lat 40. i 50. I jak każdy ruch artystyczny zainspirowało wielu, w tym także kobiety. Takie malarki, jak wspomniana Sophie Anderson (nazwisko po mężu Walterze Andersonie, również malarzu), Joanna Boyce czy Marian Huxley Collier ruchem zainspirowały się niezależnie. Pozostałe, jak Lucy Madox Brown (wyszła za mąż za Rossettiego) przynależały do ruchu dzięki bardziej znanym i wykształconym artystycznie braciom. Kariera Sophie przebiegała jednak zupełnie inaczej i nie da się jej tak po prostu zanalizować razem w "braćmi" czy innymi "siostrami". Pewien wpływ miała na to biografia malarki. Najpierw uciekła po rewolucji 1848 r. z Francji do USA, gdzie zwróciła na siebie uwagę światka artystycznego. Potem przeniosła się z mężem do Londynu, gdzie wystawiała w Royal Academy i wystawach Królewskiego Stowarzyszenia Artystów Brytyskich. Parokrotnie znów zmieniała miejsce zamieszkania, wracała do Stanów, gdzie m.in. dzięki niej to, co się działo w Londynie stawało się znane za oceanem. Jako jedna z niewielu artystek zabrała się za bardziej "męskie" malarstwo - w 1876 r. w Akademii Królewskiej wystawiła obraz przedstawiający tortury, co trzeba przyznać jest wyjątkowe jak na obrazy malowane dotąd przez kobiety. Zbulwersowała tym opinię publiczną, bo w końcu w tej quasi-pruderyjnej wiktoriańskiej Anglii kobiety nie powinny były myśleć o takich okropieństwach.
"Królowa wróżek" ma swoją ciemnowłosą odpowiedniczką. "Twarz nimfy" zakomponowano analogicznie - dziewczę znowu schyla się ku lewej stronie obrazu, a swojemu prawemu bokowi. Rozpuszczone włosy opadają na barki ukazując uroczą szyję. Tym razem nimfa jest nieco bardziej opalona i nieco starsza od bardziej dziewczęcej i nierzeczywistej wróżki. Zielona tiulowa szata zastępuje motyle skrzydła ukazując tym samym łączenie przez nią pogranicza świata realnego i imaginacji. No i te dłonie, które starają się jakby wykorzystać krawędź obrazu do zakrycia klatki piersiowej, skoro tiul nie wystarcza. Rzadki pomysł artystyczny, ale mający w sobie tyle smaku, że trudno obok tego przejść obojętnie.
Oczywiście niełatwo zgadnąć, dlaczego z tych dwóch, wydawać by się mogło dyptykowych, obrazów wybrałem ten pierwszy. Swoisty "Dzwoneczek" ze znanej bajki z magiczną szkatułką o miłym, zagadkowym spojrzeniu... Taka ufność bijącej z jej twarzy powoduje, że wróżka sprawia fajniejsze wrażenie niż wiecznie eteryczna, uciekająca od widza nimfa nieokreślonej toni (lub raczej) lasu. No i po raz kolejny sprawdza się to, co stale w słownikach artystów podkreślają autorzy biogramów. Podziw budzi wykończenie obrazów Sophie Gengembre Anderson, dopracowanie szczegółów. I chociaż w przypadku obrazu w dolnej partii posta jest on bardziej "szkicowy", to malarka pokazała nam coś więcej - umiejętność stworzenia wrażenia różnych materiałów w zależności od przedstawianego materiału. To, co chwaliłem w przypadku Czachórskiego, tutaj widoczne jest po raz kolejny - przebijające u wróżki między drzewami światło słoneczne wygląda jakby namalowane było pastelami, co ewidentnie kłóci się z transparentnością skrzydeł i ostrością zdobień puzderka. To jednak nic w porównaniu z motylami we włosach - tworzące wieniec owady mogą niczym winogrona Zeuksisa oszukać ptaki i chyba dlatego dobrze, że dzieło przechowywane jest w prywatnej kolekcji.
Czas na podsumowanie i jak zwykle "okejki" i minusiki:
+ przyjazna twarz; ładne mocne włosy niczym z reklam szamponów; delikatne dłonie; niebieskie oczy i zdrowa cera;
- skrzydła, które sugerują, że przedstawiony podlotek lata z kwiatka na kwiatek; sprawia wrażenie, że często się unosi; motyla noga! - te skrzydła naprawdę nie powinny stanowić standardowego wyposażenia kobiety... i na koniec: wspominałem już o skrzydłach? ;-)
Obie przedstawione dziewczyny chyba zostawiły biust poza ramami pola obrazowego, a może delikatna Sophie nie chciała czynić z nierzeczywistych postaci urzekających wampów. Jednak to, co pokazała w całej swojej twórczości powoduje, że jej malarstwo zasługuje co najmniej na uwagę. Mnie zauroczyło w nim, że w sumie przebija przez nie taka słodycz, lekkość, uczucie, a zarazem jest ono dobrze technicznie wykonane. Osobiście nie natknąłem się na publikację na temat kobiet-artystek działających w Wielkiej Brytanii w epoce wiktoriańskiej. A jest to niezaprzeczalnie interesujący temat, który chyba już wyczerpano w przypadku działających we Francji kobiet-impresjonistek. Kształcąca się jedynie u Steubena w Paryżu przez krótki okres czasu Sophie Anderson to chyba jedna z lepszych malarek, o której w takiej pracy należałoby wspomnieć. I może ktoś kiedyś to napisze, chociaż wiem, że niełatwo, tak w sumie proste i oddziaływujące na wnętrze, malarstwo ująć suchymi naukowymi słowami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz