Pewnie wszyscy Czytelnicy tego bloga znają ten skecz Neo-Nówki, w którym dziennikarz pyta polskiego zawodnika jakim cudem udało im się wygrać finał Euro 2012. I wtedy ubrany w bawarskie spodenki piłkarz opowiada, że gdzieś po 80. minucie zagadał do Podolskiego: "A do swojej byś nie strzelił". Ten zaś jak się zawziął, jak huknął, bramkarz nie miał szans... "Od razu widać, polska krew..." - komentuje indagowany przez Radka Bieleckiego Michał Gawliński. Tylko, co to ma wspólnego ze sztuką? Otoż podobna historyjka kilkadziesiąt lat temu przydarzyła się znanemu artyście.
Legenda o tym, jak Roy Lichtenstein zainteresował się komiksem, dotyczy jednego z jego synów. Chłopiec wrócił smutny ze szkoły, gdzie rozmawiał z kolegami o tym, kim jest jego ojciec. Gdy ci zobaczyli prace Roya, wyśmiali go i stwierdzili, że artysta nie potrafi malować. A już tym bardziej nie namalowałby ludzi czy innych postaci z komiksów. W końcu jeden z głównych przedstawicieli pop-artu malował wtedy obrazy abstracyjne, post-surrealistyczne, jak chociażby "Odkrywca" z ok. 1952 r. (ob. w Butler Institute of American Art). Widać było w tych pracach wpływ abstrakcjonizmu ekspresyjnego czy późnego Picassa, lecz dziś Roy znany jest właściwie ze swoich późniejszych dokonań. Chłopiec smutny siadł przed tatą, pokazał na komiks z Myszką Miki i opowiedział historyjkę. Koledzy mówią, że tak byś nie namalował... No i Roy pokazał na co go stać, zapisując się na trwałe w annałach sztuki. A jedna z postaci z jego powiększonych rastrów załapała się ponadto na siódme miejsce w rankingu.
Jeśli porównać typy kobiet, które pojawiają się o Roya Lichtensteina, to chyba blondynki wyglądają najlepiej. Żadnych krótkich włosów jak u brunetek, zaś rudych nie ma prawie wcale. W końcu sposób modelowania kobiet ewidentnie powiązany jest z tym, jak robiono w Hollywood (wystarczy porównać z filmem "Mężczyźni wolą blondynki" z Marylin Monroe i nieco krócej ściętej Jane Russell z 1953 r.). No i są jeszcze szatynki o tak ciemnym kolorze włosów, że aż granatowym, jak tonąca w czeluściach wanny kobieta z 1963 r. (ob. MoMA). My jednak skupmy się na najbardziej urodziwym typie kobiety, który pojawia się kilka razy u Roya. Blondynka o mocno zaznaczonych ustach i niebieskich źrenicach - do dziś taki wygląd wysoko mieści się w męskiej ocenie kobiet. A na dodatek Roy dał im coś więcej. Kazał wszystkim swoim postaciom myśleć, czuć. Do tego służą nieodłączne dymki, podpisy czyniące z kadrów komiksu coś więcej niż tylko powiększone scenki. Odpowiadają one po części na problem nakreślony już przez Lessinga w "Laokoonie" - powodują, że "owocny moment", czyli w tym wypadku kluczowa dla przedstawionych postaci scena, łączy się z tekstem. A zatem obraz istnieje jednocześnie i w czasie, i przestrzeni. W sumie nic w tym nowego, komiks przecież jako masowe medium korzystał z tego już od dziesięcioleci przed pojawieniem się na ziemskim padole Roya Lichtensteina. On jednak przeniósł (a właściwie nie tylko on, bo przed nim tym problemem zajął się już i Andy Warhol, i nieco zapomniany już Peter Blake w fotokolażu "Got a Girl" z 1960 r.) do sztuki jednoczesne zaprzeczenie czasu i akcji. To samo postara się też osiągnąć Andy w tworzonych przez Factory awangardowych filmach kilka lat później.
Jednakże to Roy Lichtenstein w mojej ocenie zasługuje na największą estymę, jeśli chodzi o pop-artystów (nie licząc Hamiltona oczywiście, który bije ich o kilka długości, ale może o tym innym razem). Coś tak prostego jak komiks, powszechnego zarazem, przekształcone zostało przez niego w sztukę. Uczynił to właściwie sam w przeciwieństwie do kilku generacji wytwórców mebli czy innego rzemiosła artystycznego, którzy dopiero pod koniec XIX w. zaczęli być uważani za artystów, a nie rzemieślników. Podobnie fak fotograficy przez kilkadziesiąt lat walczący o to, by utrwalanie przez nich rzeczywistości mogło być uznane za sztukę. Lichtenstein dokonał tego samodzielnie i na dodatek w bardzo krótkim okresie czasu. Wyrwał kadr z wieloobrazkowej historii i nadał mu głębszy sens. Przedstawione na nich postaci zastanawiają się, czy rzeczywistość, która je otacza jest tą prawdziwą, czy jednak po raz kolejny poddają się ułudzie. Blondynka z 1961 r. otrzymując pierścionek od stojącego w tle mężczyzny (szalenie podobny do Christophera Reeve'a, który za kilkanaście lat wcieli się w Supermana) zastanawia się, czy przyjąć prezent, czy też jest to może pierścionek zarzęczynowy. Z kolei ukazana powyżej "siódma w rankingu" czeka na spotkanie z ukochanym, ten zaś nie daje znaku życia. Ech, te czasy bez komórek, z pewną aurą tajemniczości i niedzwonieniem do siebie w nawet najbłahszej sprawie...
Tę samą dziewczynę widzimy też później, gdy rozpacza nad zawodem miłosnym. Dymek jest tak ogólny, że właściwie każdy (i każda) mógłby się znaleźć w takiej sytuacji, przypomnieć sobie równie porażające wewnętrznie wydarzenie z własnego życia. Roy po raz kolejny w ironiczny sposób żartuje z "amerykańskiego snu", gdzie każdy chce odnosić sukcesy, być pięknym i bogatym. Przedstawiona dziewczyna to ma, jest ideałem piękna lat 60., a jednak nadal tulić się musi w poduszkę, ronić łzy, pozostawać w niepewności, uczyć się na błędach. I co gorsza być sama z tym wszystkim, nie mając w nikim oparcia. Jeśli Andy'ego Warhola i Jaspera Johnsa w wykorzystaniu sztuki masowej można posądzić o cynizm, to z Lichtensteinem tak nie jest. Skomplikowana technika (wbrew pozorem nie było łatwo robić te kropki, które niczym u Seurata są znakiem rozpoznawczym Roya), pewien głębszy sens (a nie tylko zduplikowane puszki piwa Ale czy zupy Campbella) i coś co powoduje, że w jego pracach można znaleźć odpowiedź na postawione w 1956 r. pytanie przez Richarda Hamiltona "co czyni współczesne domy tak pociągającymi". Odpowiedź Lichtensteina jest prosta - ludzie, którzy w nich są, niedający się zredukować jedynie do powierzchownych ról społecznych oraz wydarzenia, w jakich uczestniczą. Te wydarzenia ich kształtują, zmieniają ich, są w pewien sposób przełomowe, mimo że dla postronnego widza to tylko monotonia życia.
I ktoś mógłby w tym miejscu powiedzieć, że jestem postronny, bo lubię komiks i cenię sobie najbardziej Lichtensteina z pop-artystów. Może i tak, ale może czuję w jego pracach to, co daje odpowiedź na trwające stale w zawieszeniu pytanie, czy pop-art to sztuka krytycznie podchodząca do komercji, czy też komercja ubrana w płaszczyk sztuki. W przypadku Lichtensteina gorzki wydźwięk jego prac daje prawo do wybrania pierwszej odpowiedzi.
No i czas na oceny dziewczęcia.
Plusy i minusy:
+ ideał dwudziestowiecznej kobiety (wrażliwa, piękna, blond loki, niebieskie oczy); zarazem jednak sprawia "kobiety sukcesu", która zaniedbała swoje życie osobiste; fajne usta; ładne paznokcie i dobry styl ubierania się.
- nie można ocenić reszty ciała i sylwetki (rzadko w przypadku kobiet Lichtenstein maluje całe postaci, zwykle kadr kieruje na twarze).
Z Royem Lichtensteinem problem jest dość skomplikowany. W sumie fajny artysta, dobry w swoich fachu, ale widać, że niedoskonały w kreowaniu ludzkich wizerunków. Można powiedzieć, że pod względem warsztatu bardziej jednak artysta awangardowy, abstrakcyjny niż potrafiący ukazać ludzi, nawet w tak schematycznej konwencji jak komiks. A jednak coś w tych pracach jest co działa jak magnetyzm. Stworzone przez niego rastry są nie tylko obrazami, lecz raczej wyidealizowanymi scenami z życia, którzy na nie spoglądają. Widzą lepszą wersję siebie i bliskich sobie osób, ciekawsze wnętrza, ale wciąż te same cierpienia, bolączki, trudności, z którymi przyszło im się zmagać. I dostają pociechę, że są także na świecie ci, którzy czują to samo, ale nie mogą sobie pozwolić na chwilę słabości, bo zaraz znajdzie się to na stronie tytułowej kolorowego magazynu czy jako news na pudelku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz